sobota, 31 maja 2014

O pewnym "lanserskim" zdjęciu...

Wczoraj zobaczyłam taki oto obrazek:





































Jeśli idzie o zdjęcie i samą sytuację to jestem z tym spoko. Lady Gaga nie jest moją idolką, generalnie ani mnie ziębi ani grzeje jej kariera, jej piosenki, po prostu jakoś tak nie przemawia to do mnie, ale zdolna jest, pomysłowa, więc niech tworzy, a co mi tam...
Wspominam o tym zdjęciu dlatego, że wczoraj lekko mnie zirytowała rozmowa na fb na jego temat, na profilu mojej Pauliny (gdyby nie Paulina nawet bym nie wiedziała o takim zdarzeniu...), a nawet nie sama rozmowa ile komentarze pewnej osoby, której z szacunku dla Waszego zdrowia psychicznego przedstawiać Wam nie będę...
Przytoczę Wam część tej wymiany zdań:
A: "Dlatego" czyli dlaczego? Nie rozumiem, co budzi Twoje uwielbienie, jeśli idzie o tę akurat sytuację z Lady Gagą.
B: To kwestia dystansu. Skoro nie rozumiesz... Cóż... Ja nie rozumiem fizyki jądrowej. Nie każdy musi.
A: Dystansu do czego?
B: Do barierek...
C: dystansu do stereotypu, A...   
A: Jasne, oczywiście, nie ma to jak dystans... do stereotypu ;)
C: ucieszyłaś się jakbyś zrozumiała... ale chyba jednak nie...

Nie zrozumiała... no ni chu...

Powiem Wam tak - nie ogarniam o co ludziom chodzi, naprawdę. Dlaczego jak papież Franciszek ucałował zniekształconą twarz chorego człowieka, albo jakiemuś biedakowi rękę uścisnął to się wszyscy pod niebiosa rozpływali, że "och, ach, święty" i w ogóle kanonizacja jeszcze za życia (choć oczywiście gesty bardzo wymowne i jak najbardziej godne uznania - nie neguję, a wręcz z uznaniem kłaniam się do samej ziemi), a jak gwiazda muzyki pop robi sobie zdjęcie z biedakiem to krzyk, że potraktowała go przedmiotowo, że zrobiła to dla lansu, że chciała tego człowieka ośmieszyć...
A cóż innego zrobiła owa gwiazda jak nie to, że złamała stereotyp?
Bo czyż nie jest zakodowane w społecznym mózgu, że jak gwiazda to już sztywna, zapatrzona w siebie, trzymająca wszystkich na dystans? Czy nie mamy gdzieś zakodowane, że jak ktoś jest celebrytą, gwiazdą to nie wypada mu się bratać z pospólstwem (choć to pospólstwo to jego fani)?
Nie jest tak?
No powiedzcie sami?
Czy gwiazd nie traktuje się jak bogów - odległych, niedostępnych, którym owszem uwielbienie się należy, jak najbardziej, ale wielbić można tylko z daleka, nie podchodzić, nie dotykać, bo się jeszcze gwiazdę pokala swymi prostackimi, brudnymi łapkami...?

Nie znam intencji pani Lady Gagi, ale nie mam też podstaw by zakładać, że zrobiła to z premedytacją, dla zabawy, dla śmiechu. Myślę, że wręcz przeciwnie. Nie znam jej, ale mój idealizm każe mi wierzyć, że zrobiła to, by sprawić człowiekowi radość - być może to była jedyna radosna chwila w jego życiu...
Czemuż to, ach czemuż od razu wysuwa się sądy, że oto zrobiła to z podłości i wyrachowania?
Mnie osobiście zaimponował ten gest, naprawdę i chylę czoła przed panią Lady Gagą - życzę sukcesów i tego, by jak najwięcej z jej strony było tak pozytywnych gestów. 

środa, 28 maja 2014

"Ludzie, ludzie, co się dzieje? Wiatru nie ma, chłop się chwieje!" - Kącika Filmowego odsłona 2

Poznaliście już jednego z moich Mistrzów, Pana Piotra Pustelnika, dlatego dziś zapraszam Was Kochani do obejrzenia kilku filmów górskich, bezpośrednio związanych z Panem Piotrem. Będziecie mogli zobaczyć jak wygląda wyprawa w najwyższe góry świata, poznacie trudy działalności w tych górach, zobaczycie strach i rozgoryczenie, radość i euforię...
Zapraszam w podróż!

"OBRAZKI Z MAKALU" to zrealizowana przez Dariusza Załuskiego filmowa dokumentacja wyprawy jaka wyruszyła na Makalu w 2002 roku. Wyprawa niełatwa nie tylko ze względu na pogodę, na którą długo trzeba było czekać, ale przede wszystkim ze względu na to, że jeden z uczestników wyprawy, wieloletni przyjaciel i górski partner Piotr Pustelnika - Ardi pozostał na Makalu już na zawsze... 
 
Film powyższy to wprawdzie nie "OBRAZKI Z MAKALU", ale nieco dłuższy materiał z tej samej wyprawy, zrealizowany przez Darka Załuskiego i Martina Gablika.

"ANNAPURNA NA LEKKO" to kolejny dokument Darka Załuskiego, tym razem o wyprawie mBank Annapurna West Face Expedition, która odbyła się w 2008 roku, a jej celem było pierwsze powtórzenie drogi czeskiej na północno-zachodniej ścianie Annapurny, a także zdobycie przez Piotra Pustelnika ostatniego szczytu Korony Himalajów.
W wyprawie oprócz Piotra Pustelnika (kierownika wyprawy) i Darka Załuskiego brali też udział Piotrek Morawski i Peter Hamor.
Co się tam działo (a działo się bardzo wiele!) zobaczcie sami:


I już ostatni film na dziś, w reżyserii Mirosława Dębińskiego - "PUSTELNICY W GÓRACH".
Film prezentuje sylwetki ludzi, których całe życie związane jest z górami. Ojciec jest wybitnym himalaistą, zdobywcą Korony Himalajów, synowie są wspinaczami skałkowymi.
Dla ojca najważniejsze są wartości etosu górskiego: partnerstwo, szlachetność, odpowiedzialność.
Synowie należą do pokolenia młodych ludzi szukających w górach zabawy, emocji, adrenaliny.
Dla ojca wspinanie to miesiące spędzone w rozrzedzonym powietrzu, wysiłek torowania w śniegu, strach przed lawinami, odmrożone ręce.
Dla synów wspinanie to wiszenie na końcach palców w przewieszonej, słonecznej skale, uparte powtarzanie sekwencji przechwytów pod bacznym okiem obserwatorów.
Reprezentują inne pokolenia, wspinanie dla nich jest czymś innym, inaczej się ubierają, inaczej się zachowują, słuchają innej muzyki i innych słów używają. Są na przeciwległych biegunach górskiej aktywności. Obserwując bohaterów w górach widzimy różnice jakie ich dzielą w podejściu do wspinania. Jednak, że po odrzuceniu powierzchownych różnic, siła, która ich pcha w góry jest podobna. Istota ich motywacji jest taka sama. 
 Część 1:

Część 2:


Część 3:



Część 4:



Część 5:



Część 6:


Przyjemnego oglądania!! :)

wtorek, 27 maja 2014

"Wolność jest jak powietrze na szczycie góry. I jedno, i drugie - nie do zniesienia dla słabych..."

Obiecałam, że będzie o autorytetach, czas obietnicy dotrzymać...
Nie sądziłam, że tak trudno będzie mi się zabrać za pisanie o Nich, o tych Ludziach ważnych dla mnie, o moich Mistrzach a nierzadko również Przyjaciołach...
Próbowałam wiele razy, ale ilekroć zaczynałam pierwsze zdanie w mojej głowie nagle i znienacka pojawiała się czarna dziura i nie byłam w stanie poskładać myśli, choć przecież o każdej z tych Osób jestem w stanie powiedzieć bardzo wiele...
Kolejność w jakiej będą się tu pojawiać kolejne sylwetki jest całkowicie przypadkowa, po prostu - wszystko zależy od tego, o kim zdołam napisać...

W tytule słowa przypisywane Ryūnosuke Akutagawie...
O górach, bo kocham góry, ale o górach również dlatego, że dzisiejszy Bohater góry traktuje jak swój drugi dom i spędził w nich niemal pół życia...

Sporo było Go w mediach w ubiegłym roku, po tragicznej zimowej wyprawie na Broad Peak, zapraszano go do radia, do telewizji, w prasie i internecie pojawiały się kolejne wywiady, bo - co tu dużo mówić - facet ma bagaż doświadczeń i dokonań których można pozazdrościć. 
Drodzy moi, PIOTR PUSTELNIK - rocznik '51, rodowity Łodzianin, z wykształcenia chemik z zamiłowania himalaista. Trzeci Polak i dwudziesty pierwszy człowiek w historii, któremu udało się zdobyć Koronę Himalajów i Karakorum.

Moja "przygoda" z Panem Piotrem rozpoczęła się kilka lat temu, po raz pierwszy usłyszałam o Nim przy okazji Tryptyku Himalajskiego, ale wtedy było to tak przy okazji tego, że w wyprawie brał udział Piotr Morawski. Luzik, zakodowałam nazwisko, trochę poszperałam w internecie, znalazłam informacje że człowiek się wspina, że nawet mu to jakoś idzie i spoko, na tym się skończyło. Tryptyk to był rok, o ile mnie pamięć nie myli, 2006. W 2009 Piotrek Morawski zginął na Dhaulagiri i wtedy znów pojawiło się nazwisko Pustelnik...
Po raz kolejny pojawiło się w 2010 roku, po tym, jak Pan Piotr zdobył Koronę Himalajów. 
Wtedy to już nie był przypadek. Wiedziałam że jest wyprawa na Annapurnę, że to już ostatnia góra jakiej brakuje do Korony. Cieszyłam się kiedy przyszła wiadomość o zdobyciu szczytu, o tym, że zeszli bezpiecznie.
Rok 2010 był dla mnie jednak rokiem trudnym, szczególnie przez to, że był ostatnim rokiem studiów, że trzeba było użerać się z promotorką i pisać pracę magisterską, a przy okazji spróbować nie zwariować od tego wszystkiego. Przez to wszystko Himalaje odstawiłam na półkę...
Aż wreszcie przyszedł ten nieszczęsny marzec 2013 roku, Broad Peak i wszystko co się wokół tej wyprawy działo. Powrócił też, a jakże, Piotr Pustelnik, z tym że teraz miałam czas na to, by poznać Go lepiej, by dowiedzieć się czegoś więcej, a może najzwyczajniej w świecie - nadszedł dla nas najwłaściwszy czas, dorosłam do tego, by mógł być dla mnie autorytetem.
Dlaczego właśnie On?
Wcale nie dlatego, że celebryta (no bo żaden z Niego celebryta), wcale nie ze względu na Koronę Himalajów (choć gnę się w ukłonie do samej ziemi, bo naprawdę, należy się uznanie!), ale za to, że jest normalnym człowiekiem, który nie wstydzi się swoich emocji, który potrafi otwarcie powiedzieć, że jemu też coś tam po drodze nie wyszło, ale przede wszystkim ze względu na Jego niesamowitą odwagę i nienaruszalny kodeks etyczny... Jak powiedział o Nim mój kolega, chłopak, który również w górach jest zakochany i wiele w nich przeszedł (łącznie z ciężkim wypadkiem) "Pustelnik jest głosem sumienia polskich alpinistów"
Faktycznie!
Po wydarzeniach na Broad Peak, a już szczególnie po publikacji raportu PZA w tej sprawie, dało się słyszeć głosy krytyków, że "Co tam stary dziad się wypowiada", "Nie ma prawa nikogo oceniać!" "Łatwo mu oceniać jak siedzi w domu" itd. itp. słowem - codzienność polskiego internetu... 
Moim skromnym zdaniem, jeśli ktokolwiek mógł się wypowiadać na temat etyki podczas wypraw w góry, na temat partnerstwa, jeśli ktokolwiek mógł pokusić się o moralną ocenę postaw członków wyprawy to tylko człowiek, który sam kilkakrotnie ratował w Himalajach czyjeś życie, ryzykując własnym!
Chyba to urzekło mnie najbardziej, ten niesamowity paradoks, bo z jednej strony Człowiek mówi, że panicznie boi się śmierci, że śmierć jest dla Niego czymś najstraszniejszym, a z drugiej - ryzykuje swoim życiem by ratować partnera czy członka innej wyprawy któremu coś się dzieje złego i robi to nie dla orderów, nie z jakiegoś popieprzonego bohaterstwa, ale ze zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.
A poza tym nie ma w Nim takiego zadęcia, które u sportowców różnych dziedzin (i nie tylko zresztą u sportowców) często się pojawia (szczególnie, gdy coś uda im się osiągnąć), postawy w stylu "Jestem ja i po mnie już nic! Jestem wielki, cudowny i genialny, a cała reszta to o kant dupy potłuc i nic więcej!" Nie raz słyszałam z Jego ust, że no tak, zdobył tę Koronę Himalajów, ale to w sumie nic takiego... Podobnie potrafi powiedzieć, o fakcie, że ratował w górach ludzkie życie "nic nadzwyczajnego nie zrobiłem... zrobiłem to, co trzeba było zrobić..."
I jeszcze jedna istotna sprawa - Jego niesamowity upór i determinacja po pierwsze w dążeniu do celu - 4 razy pokonała go Annapurna, 3 razy Broad Peak, 2 razy Makalu, ale On ciągle wracał, by udowodnić sobie, że potrafi oraz by udowodnić górze, że jest godny stanąć na szczycie.
Wspinać się w górach najwyższych z chorym sercem? Czemu nie! Piotr Pustelnik jest żywym dowodem na to, że pewne ograniczenia fizyczne nie muszą być przeszkodą w dążeniu do celu, największą przeszkodą jest to, co człowiek ma w głowie...

Marzę o górach, mało tego - marzę o Himalajach... Marzę o tym, żeby tam pojechać, żeby zobaczyć ten niesamowity świat, zobaczyć burzę nad Annapurną... 
Pan Piotr przywrócił mi wiarę w to, że to wcale nie jest bardzo nierealne marzenie... Mój stan zdrowia na cuda nie pozwoli, ale jakiś mały treking... czemu nie!

Upór, determinacja w realizacji planów i dążeniu do celu, skromność, otwartość, szczerość, umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi w każdym wieku, ciepło i serdeczność, niesamowity dar do przekazywania wiedzy i opowiadania o górach, ale przede wszystkim - pasja która jest życiem i ten nienaruszalny kodeks etyczny - to wszystko sprawia, że Piotra Pustelnika nazywam swoim Autorytetem.
Tak jak powiedział J.Q. Adams: "Jeśli twoja aktywność inspiruje innych by więcej marzyć, więcej się uczyć, więcej działać i stawać się kimś więcej, to jesteś liderem."
To co robi Pan Piotr jest dla mnie inspiracją by więcej marzyć, by więcej działać, by stawać się kimś więcej, kimś lepszym niż byłam jeszcze wczoraj, dlatego jest dla mnie Liderem, Autorytetem, Mistrzem... Jednym z grona moich ukochanych Tres Pedros!
Jestem dumna, że dane mi było poznać Go osobiście!
To był prawdziwy zaszczyt i niebywała przyjemność!

Panie Piotrze, dziękuję za wszystko!

 
 

poniedziałek, 26 maja 2014

"Żyj szczęśliwy i niech ludzie ci wybaczą..."

Znów cytat z Kaczmara w tytule, ale ten fragment "Korespondencji klasowej" najlepiej mi tu pasuje...
Wczoraj kraj nasz dziegciem i ściekiem spływający obiegła wieść, dla wszystkich prawdziwych Polaków i katolików jakże niebywale radosna - oto w wieku lat 91, po zmaganiu się przez lat kilka z chorobą nowotworową odszedł do stu diabłów chyba najbardziej znienawidzony człowiek w tym kraju - gen. Wojciech Jaruzelski... 
Dziś idę ja sobie ulicą i co paczę? Oto na pierwszej stronie poczytnego dziennika, którego tytułu przez przyzwoitość nie wymienię, widnieje taki oto kwiatek: "GENERAŁ JARUZELSKI NIE ŻYJE! CZY BÓG MU WYBACZY?"

O ludu pobożny acz mądrością nie grzeszący...
Znakomita większość mieszkańców tego kraju już generała osądziła jeszcze za życia i jeszcze za życia jego wysyłała go do stu diabłów i w jasną cholerę, cóż więc może jeden nieszczęsny Pan Bóg... Jak On biedny, sam jeden może się przeciwstawić całej fali nienawiści? Choćby nawet chciał nieszczęśnika rozgrzeszyć, no to nijak przecie nie może, bo go pobożni polscy patrioci wyrzucą z tego kraju... (A może już wyrzucili?)

Przeginam oczywiście, ale przeginam specjalnie!
"Ja jestem pro, pro, pro, pro, prowokator!" jak śpiewał przed laty Jerzy Klesyk. 

Teraz poważnie: teksty w stylu: "Moskwa powinna wprowadzić żałobę narodową", "Jaruzelskiego powinni pochować w Alei Zasłużonych... w Moskwie" itd. są moim skromnym zdaniem poniżej krytyki...
Postacią kryształową generał Jaruzelski nie był, ale któż z nas jest czysty niczym łza panieńska?
Ten człowiek też miał rodzinę, więc jeśli jego samego miało się za ścierwo to przynajmniej przez szacunek dla rodziny zmarłego radziłabym ugryźć się w język, a jak ktoś nie ma skłonności masochistycznych, to niech usiądzie i poczeka aż mu przejdzie ochota na mówienie podobnych rzeczy - właśnie przez szacunek dla rodziny generała...
Jaki mamy interes w tym, gdzie generał Jaruzelski zostanie pochowany? Czy jeśli zostanie pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, to dla nas, szarych obywateli będzie to miało jakiekolwiek znaczenie, cokolwiek to zmieni w naszym życiu?
Był żołnierzem, wojskowym, czemu więc nie na Powązkach? Przecież nie trzeba od razu grzebać go w Alei Zasłużonych, ale skoro wojskowy, to czemu nie na wojskowym cmentarzu?
Skoro sprawował władzę w tym kraju, dlaczego nie wyprawić mu państwowego pogrzebu?
Cóż was to drodzy patrioci obchodzi? Przecież i tak nie pojedziecie na te uroczystości (toż to byłby szczyt hipokryzji), ani nie będziecie odwiedzać mogiły Jaruzelskiego przy okazji świąt państwowych czy religijnych... 

Umarł. Chociaż po śmierci dajcie mu spokój. Powtarzacie: "Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy" - zatem Bogu zostawcie sądzenie umarłych, a sami zajmijcie się tym, co faktycznie istotne dla Was, dla Waszych rodzin, dla Waszego kraju...

Jak napisała wczoraj moja Paulina: "Ciszej nad tą trumną..."

środa, 21 maja 2014

Ja, Pasożyt mówię: moje ciało, moje życie, mój wybór!

Oto jest!
Oto raczył zechcieć przemówić!
Obrońca wiary, tępiciel homoseksualistów i innych genderów, krzewiciel małżeństw i rodzin wielodzietnych!
Szanowni a Zacni, tako rzecze imć redaktor Tomasz Terlikowski:
 "To wielodzietni dają, a państwo i bezdzietni z wyboru pasożytują [...] To nasze dzieci bowiem - określane niekiedy potomstwem 'dzieciorobów' - będą pracować na emerytury dla 'dziecionierobów', dla rozmaitej maści 'podwójnych singli', konkubentów czy nawet niekiedy małżonków, którzy z własnej woli (bo o nich mowa, a nie o tych, którzy dotknięci są głębokim cierpieniem bezdzietności) nie chcą mieć i nie mają dzieci."

Och, jakże się niewymownie cieszę, że ktoś tak bardzo interesuje się tym, co robię w łóżku i z kim, bądź dlaczego tego nie robię...
Nie potrafię jednakowoż pojąć jednego - czemuż to, ach czemuż jegomość redaktor T. za wszelką cenę chce narzucić innym swoją filozofię jakby była ona prawem stanowionym (na szczęście nie jest), któż dał jegomości prawo do oceny i krytykowania wyborów innych ludzi?
Czy jegomość redaktor pamięta, cóż stoi napisane w świętej księdze religii, której jest jegomość tak gorliwym piewcą i obrońcą? Stoi tam napisane tak oto:
"Dobrze jest człowiekowi nie łączyć się z kobietą [...] Tym zaś, którzy nie wstąpili w związki małżeńskie, oraz tym, którzy już owdowieli, mówię: dobrze będzie, jeśli pozostaną jak i ja.[...] Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to jak się Panu przypodobać. Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie..."

I cóż imć panie redaktorze naczelny portalu poświęconego?
Cóż z tymi, którzy wybrali taką właśnie drogę, jak ta, o której mówi św. Paweł?
A cóż z tymi, którzy wprawdzie żyją razem, kochają się i potomstwo jak najbardziej czemu nie a i owszem posiadać by chcieli, ale żyją z jednej pensji w wysokości 800 złotych... Jak żyć mości panie redaktorze, jak zapewnić w takiej sytuacji godziwy byt sobie i dziecku? Może jegomość sypnie groszem?
A cóż z tymi, którzy ze względu na traumatyczne doświadczenia nie są w stanie związać się z kimkolwiek, że już nie powiem o posiadaniu wspólnego potomstwa?
A cóż z tymi, których Stwórca, w Swej mądrości nie raczył obdarzyć instynktem macierzyńskim/ojcowskim, przez co nie odczuwają oni potrzeby posiadania potomstwa?

Nikt dzieciom jegomościa nie każe na nikogo pracować, obejdzie się, naprawdę. Nikt im w ogóle nie każe pracować - a kto biednemu zabroni bogato żyć? Nie chcą niech nie pracują!

Pozwolę sobie zacytować redaktora Kośmińskiego: 
"Banałem byłoby mówienie, że - z dzieckiem czy bez - na swoją emeryturę każdy pracuje przez całe życie sam. Że gdyby ten bezdzietny egoista zamiast w ZUS-ie mógł gromadzić pieniądze na własnym, dobrze oprocentowanym koncie, nie musiałby pewnie liczyć na miłosierdzie pana Terlikowskiego i jego potomstwa.
Ale pewnie, zamiast zaproponować jakieś konstruktywne rozwiązania ulepszające niedoskonały przecież - jak widać - polski system emerytalny, lepiej jątrzyć i wskazywać "pasożytów" - tych gorszych, niegodnych, niepotrzebnych. W tym redaktorowi Terlikowskiemu trudno znaleźć równych. Ale ciii, przecież robi to z chrześcijańską troską o bliźniego."


Pozwoli pan, mości panie Terlikowski, że o sprawach własnego życia każdy decydował będzie sam!
Nikt jegomości w kieskę ani do alkowy nosa nie wściubia, zatem okaż pan trochę kultury i innym pod pierzynę nie zaglądaj i ręki w nieswoją kieszeń nie pchaj i po cudze pieniądze nie wyciągaj!...

[Cytaty pochodzą z artykułu Pawła Kośmińskiego. Cały artykuł dostępny jest tutaj: http://wyborcza.pl/1,75968,15957683,Terlikowski_nazywa_bezdzietnych__pasozytami___Coz.html]

sobota, 17 maja 2014

Z Półki Książkoluba... cz. 6

Czytamy, czytamy :)
Pozostajemy w sferze magii i tajemnicy, tym razem jednak w rolach głównych spotykamy... anioły :)
Na początek kolejna książka Anny Kańtoch, dedykowana Kubie Ćwiekowi, za to, że "najmocniej wierzył, że watro pisać tę książkę". Książka detektywistyczna z elementami psychologicznymi, gdzie magia, elfy i gnomy stanowią niezbędne i barwne tło.
"13 ANIOŁ" mili moi, anioł, którego iście szatański plan wstrząśnie całym Getteim.
Oto przenosimy się do niezwykłego świata usytuowanego nad brzegami jeziora Gette. Świat ten składa się z dwóch części, odseparowanych od siebie wodami jeziora - Brzegu Zachodniego i Brzegu Wschodniego, czyli z jednej strony królestwa magii, z drugiej zaś nauki i techniki. Każda żywa istota urodzona na jednym brzegu, bez względu na to czy będzie człowiekiem, elfem, gnomem, czy faunem, podejmując próbę przedostania się na drugi brzeg zginie po trzech minutach...
Jest jednak jeszcze jedno miejsce - na wyspie, po środku jeziora Gette leży miasto Getteim, zbudowane przez milionera Aimerica Tyrena. W mieście mogą bez obaw przebywać mieszkańcy obu brzegów, co więcej, wszyscy, który urodzili się właśnie w Getteim mogą swobodnie przemieszczać się między brzegami, bez obawy o własne życie.
Sytuacja taka nie podoba się Radzie 13 Aniołów, którzy mają zamiar zgotować mieszkańcom apokalipsę!
Przyszłość Getteim nie maluje się zatem w zbyt pastelowych barwach, szczególnie, że jego los spoczywa w rękach specyficznych osób- milionera bankruta, który żyje tak naprawdę dopiero wtedy, gdy próbuje się zabić, detektywa ze złamanym sercem, kobiety uwięzionej w ciele dziecka, oraz cynicznej gwiazdy srebrnego ekranu. Musicie przyznać, że mieszanka to iście wybuchowa!
Tych dwanaście dni wstrząśnie całym miastem!
Przeczytajcie i przekonajcie się sami!

* * * 
Zmieniamy autora, ale pozostajemy w kręgu anielskich wpływów :) Oto Konrad T. Lewandowski i jego "ANIOŁY MUSZĄ ODEJŚĆ" czyli warszawska odpowiedź na "Mistrza i Małgorzatę" ;) 
Powieść współczesna osadzona w realiach Warszawy XXI wieku. Mamy więc rozpędzony świat, gdzie ludzie skupieni są na pogoni za pieniędzmi i karierą, świat, w który nagle i niespodziewanie wkrada się konflikt w świecie nadprzyrodzonym.
Okazuje się, że od 1526 roku nad polską stolicą ciąży klątwa, którą próbują odwrócić czterej ekscentryczni, pochodzący z różnych epok warszawscy aniołowie, wśród nich marksista-ateista. Brzmi ciekawie?
To dopiero początek!
Wrogowie okazują się znacznie silniejsi od naszych bohaterów, ale to i tak nic w porównaniu z faktem, że jedynym sposobem powstrzymania demonów przed realizacją ich zbrodniczych zamiarów jest miłość... Banalne? A jeśli powiem, że musi to być miłość spełniona pomiędzy dresiarą-narkomanką o zapędach wróżbiarskich, a młodym... księdzem redemptorystą!
Boskie poczucie humoru zostaje wystawione na bardzo ciężką próbę, a jak to się wszystko skończy? No cóż, przekonacie się kiedy przeczytacie

Autor zebrał tu cały swój kunszt, talent satyryczny, literackie doświadczenie oraz wiedzę z zakresu filozofii i teologii, a wszystko po to, by pół żartem, pół serio (bardzo serio) rozliczyć się z historią i teraźniejszością swego rodzinnego miasta.
Zapewniam Was Kochani, nie będziecie żałować!

      Obie książki czyta się bardzo dobrze. Narracja poprowadzona jest tak, by cały czas trzymać w napięciu i pobudzać ciekawość czytelnika, tak, że chłonie się rozdział za rozdziałem i chciałoby się przeczytać je od początku do końca za jednym zamachem :)

      W książce Anny Kańtoch ludzka pomysłowość znajduje sposób na przezwyciężenie podziałów. Getteim łączy nie tylko dwa brzegi jeziora, ale przede wszystkim mieszkańców dwóch przeciwległych brzegów, którzy choć biegunowo odlegli od siebie, choć niemal we wszystkim różni, na tym skrawku ziemi wyrwanym jezioru Gette potrafią współistnieć ze sobą mimo przeciwności i to daje nadzieję, wiele nadziei...

       U Lewandowskiego spodobały mi się bardzo trzy rzeczy.
      Po pierwsze anioł-komunista. Pomysł może dla wielu dość zaskakujący, że jak to, komunista, ateista i do tego anioł, ale jednak pomysł mieszczący się w granicach prawdy teologicznej. Bodaj już Tomasz z Akwinu mówił, że jeśli ktoś nie poznał wiary, ale postępował dobrze i sprawiedliwie, w zgodzie z własnym sumieniem i w szacunku dla sumienia, to zostanie zbawiony właśnie na podstawie wierności sumieniu. Skoro więc komunista był dobrym komunistą, wiernym swojemu komunistycznemu sumieniu, działającym dla dobra socjalizmu i ku pożytkowi ludu pracującego, to czemuż go nie zbawić, w końcu Pan Bóg może wszystko.
      Druga sprawa - upiór ukazujący się pod postacią Matki Bożej i służący temuż upiorowi ojcowie redemptoryści. Prześmiewcze powiecie, obrazoburcze - być może, niemniej jednak prawdziwe.
Pobożność maryjna zakorzeniona jest w polskiej kulturze jak nic innego. Chyba nigdzie na świecie nie ma tylu sanktuariów maryjnych i nie obchodzi się tylu maryjnych świąt co w Polsce. Żeby była jasność - nie mam nic przeciwko maryjnej i jakiejkolwiek innej pobożności, pod warunkiem jednak, że wszystko odbywa się w rozsądnych granicach. Czepiam się? Możliwe, ale obserwując wiele razy pielgrzymów na Jasnej Górze zauważyłam coś co nieustannie mnie zastanawia - przechodząc przez bazylikę rozglądają się, robią zdjęcia, rozmawiają, przechodzą przed ołtarzem jakby to była zwykła ściana, ale wchodząc do kaplicy Cudownego Obrazu milkną, padają na kolana, wyciągają różańce i potrafią tam siedzieć i modlić się godzinami... To trochę tak, jakby obraz był ważniejszy od Najświętszego Sakramentu... No i dlaczego Radio Maryja, a nie na przykład Radio Jezus?
      I rzecz trzecia - powracająca fala. Zło wyrządzone niewinnemu człowiekowi powraca jak odbita od brzegu fala, by ze wzmożoną siłą uderzać w tych, których jedyną winą jest to, że są potomkami tych, którzy zawinili w przeszłości, a jedyną rzeczą jaka może powstrzymać tę falę jest spełniona prawdziwa miłość.

środa, 14 maja 2014

Z Półki Książkoluba... cz. 5

Dawno nie było o książkach, prawda?
Czas nieco nadrobić zaległości :)
Jak wiecie ostatni weekend spędziłam w Łodzi i nie byłabym sobą, gdybym odwiedzając centrum handlowe nie zahaczyła o Empik :D A skoro już zahaczyłam to głupio byłoby wyjść z pustymi rękami zatem adoptowałam książkę! Jeszcze jej nie przeczytałam, dlatego dziś nie o niej, ale o dwóch innych książkach tej samej autorki. (Dobrze kojarzę, że nie było o książkach pisanych przez kobiety?)

Anna Kańtoch zowie się owa autorka.
Na dobry początek wydany w 2005 roku nakładem Fabryki Słów "DIABEŁ NA WIEŻY" - zbiór sześciu opowiadań kryminalnych, z elementami magii i grozy.
Można powiedzieć, że Anna Kańtoch czerpiąc z kilku gatunków stworzyła tu własny, oryginalny.
Akcja przedstawianych wydarzeń umieszczona jest w świecie podobnym do naszego, konkretnie do XVII-wiecznej Zachodniej Europy. Jest to świat, w którym z jednej strony ludzie boją się magii, nie tolerują jej i zwalczają wszelkimi metodami, z drugiej zaś sięgają po nią, by realizować swoje własne, najczęściej niecne cele - wszystko oczywiście w wielkiej tajemnicy.
Jeśli chodzi o element kryminalny - tak jak to jest u klasyków gatunku, czytelnik aż do finału nie zna rozwiązania zagadki, która z pozoru wydawała się błaha i zwyczajna. Rozwiązanie poznajemy dopiero gdy dzięki śledztwu, bohaterowi udaje się ustalić motyw i sprawcę oraz zwykle zaprowadzić sprawiedliwość. Zbrodnie są tajemnicze i nieraz makabryczne, a dochodzenie wydaje się beznadziejne - brakuje świadków, a najoczywistsi podejrzani mają alibi. Tu każdy, nawet najbardziej niepozorny drobiazg może okazać się ważną poszlaką.
Niewątpliwie silnym punktem książki jest postać głównego bohatera. Domenic Jordan jest zwykłym człowiekiem, a przy tym postacią niebanalną i nieszablonową.
Pomimo, iż wywodzi się ze szlachty wcale się tym nie chełpi, wręcz przeciwnie. Mimo, że prowadzi wystawny styl życia i zachowuje wręcz arystokratyczne maniery nikt z niezbitą pewnością nie może powiedzieć, że jest on rzeczywiście szlachcicem z krwi, czy też sława i bogactwo pomagają mu takiego udawać.
Ten cyniczny, posępny młodzieniec, zawsze ubrany z przesadną elegancją i niezmiennie na czarno z wykształcenia jest lekarzem, a na dokładkę interesuje się magią. Zainteresowanie to jest jednak czysto naukowe. Domenic nie zajmuje się sztuką magiczną, a jedynie próbuje ją poznać, na ile to możliwe zrozumieć, opisać i sklasyfikować.
Jest człowiekiem niebywale inteligentnym, potrafi znakomicie kojarzyć fakty, za nic jednak nie rozumie prostych ludzkich pragnień i emocji. Jeśli pomaga innym to wcale nie z dobrego serca, a ze zwykłej ciekawości, która to ciekawość jest siłą napędową większości jego działań. Rozwiązuje zagadki nie z chęci znalezienia i ukarania winnych, a dlatego, że stanowią dla niego wyzwanie i pomagają zdobyć nowe doświadczenia...

Kontynuację przygód Domenica Jordana odnajdujemy w zbiorze "ZABAWKI DIABŁA".
Podobnie jak w poprzedniej pozycji tutaj również mamy do czynienia z sześcioma opowiadaniami, utrzymanymi w konwencji poprzedniego zbioru, choć główny bohater staje się nieco mniej tajemniczy. Poznajemy najważniejsze wydarzenia i osoby z czasów jego młodości. Dowiadujemy się, dlaczego tak uparcie dąży on do rozwiązywania zagadek i zapobiegania złu oraz co uczyniło go tak chłodnym i bezkompromisowym człowiekiem. Przeszłość od której chciał się uwolnić dopadła go i zmusiła by się z nią zmierzył - nawet dwukrotnie.
Jak przystało na porządny, podszyty grozą kryminał, podobnie jak w poprzedniej książce tak i tu rozwiązanie większości tajemnic ujawniane jest na samym końcu. Zazwyczaj Jordanowi udaje się rozwikłać zagadkę dzięki własnej dociekliwości, spostrzegawczości i przenikliwości w połączeniu z pewną dozą przypadku. Może więc zdumiewać fakt, że w opowiadaniu finałowym, zamykającym istotne wątki z całego tomu, poznajemy sprawcę już wcześniej. Okazuje się jednak, że autorka przygotowała na koniec inną niespodziankę, przewrotną i okrutną. Zresztą, praktycznie każda z historii opowiedzianych w "Zabawkach diabła" ma finał niejednoznaczny, pozornie tylko szczęśliwy - zawsze ktoś płaci wysoką cenę... 

Obok świetnej kreacji głównego bohatera w przypadku obu książek na uwagę zasługuje również wiedza autorki o czasach, w jakich poniekąd osadziła akcję swych opowiadań. Choć nie jest to świat nam współczesny jednak mocno wzorowany na realiach europejskich sprzed kilku wieków. Autorka w sposób subtelny popisuje się znajomością kultury, mody czy osiągnięć technicznych z tej epoki. Niejeden opis robi naprawdę ogromne wrażenie.

Zdecydowanie warto sięgnąć po obie książki, choćby dla ich specyficznej atmosfery, będącej wynikiem przemieszania nieznanego, czasem eterycznego zagrożenia z zepsutym siedemnastowiecznym światkiem. Niejedno opowiadanie stawia czytelnikowi pytanie, kto lub co jest prawdziwym demonem, i sugeruje przewrotną odpowiedź...
 
                                         

wtorek, 13 maja 2014

"Jeśli twoja aktywność inspiruje innych..." - O idolach i autorytetach słów więcej niż kilka.

John Quincy Adams, szósty prezydent Stanów Zjednoczonych powiedział: "Jeśli twoja aktywność inspiruje innych by więcej marzyć, więcej się uczyć, więcej działać i stawać się kimś więcej, to jesteś liderem."

W tytule napisałam, że będzie o autorytetach i idolach, zatem do dzieła!
Kto może być idolem? 
W zasadzie każdy, choć najczęściej mianem takim określa się ludzi z pierwszych stron gazet - celebrytów w najszerszym znaczeniu tego słowa, aktorów, piosenkarzy, sportowców itd., itp., zasadniczo ludzi znanych z tego, że są znani i którym przy okazji coś się w życiu udało.
A jak to jest z autorytetami? Kto może stać się autorytetem?
Też każdy, choć w tym przypadku kryterium decydującym o tym, że ktoś zostaje uznany za autorytet jest nie tylko fakt, że jest to osoba znana, ale przede wszystkim ciesząca się ogólnym szacunkiem i uznaniem ze względu na swoje dokonania i postawę jaką reprezentuje. Najczęściej za autorytet uznaje się naukowca, przywódcę duchowego czy politycznego.
Oczywiście bardzo tu wszystko uogólniłam, ale mniej więcej tak ten system wygląda...

A jak wygląda u mnie?
1. Idolem może być każdy.
2. Każdy może być autorytetem.
3. Jeśli ktoś jest idolem to wcale nie oznacza, że jest autorytetem.
4. Autorytetem jest ten, kto wpisuje się w maksymę Jonha Quincy Adamsa.

1, 2. - Każdy może być idolem i autorytetem. 
Tak. Nie musi to wcale być celebryta (w najszerszym znaczeniu tego słowa), czy inna ważna osobistość. Może to być zwykły człowiek spotkany na ulicy, znajomy ze szkoły czy pracy, przyjaciel, członek rodziny.
  
3. Idol nie oznacza autorytetu.
Zdecydowanie!
Ktoś może być idolem bo dobrze śpiewa, jest świetnym aktorem, pisze fantastyczne książki, ale nic poza tym.

Przykład: 
Jest człowiek, którego piosenki bardzo lubię, tzn. lubię sposób, w jaki on te piosenki wykonuje, słucha mi się ich bardzo dobrze, i faktycznie jest to dla mnie niezmiernie przyjemne doświadczenie estetyczne. Na tym koniec. Jego samego nie trawię... Po prostu pewne doświadczenia jakie miałam z tym człowiekiem nie jako zwykły widz i słuchacz jego występów, ale jako osoba bezpośrednio biorąca udział w ich realizacji, sprawiły, że straciłam do człowieka szacunek, choć piosenki nadal uwielbiam. 

Jest też człowiek, którego książki wprost ubóstwiam (będzie o nich na blogu, obiecuję), czyta mi się je fantastycznie, znakomicie się przy nich bawię. Samego pisarza również uwielbiam. Jest moim idolem, w niektórych kwestiach nawet autorytetem.
Wcale nie dlatego, że świetnie pisze (choć według mnie pisze znakomicie), ale ze względu na to, jakim jest człowiekiem. Nie ma w jego zachowaniu gwiazdorzenia, popisywania się "patrzcie, jaki jestem zajebisty, klękajcie i uwielbiajcie mnie", jest w nim za to mnóstwo serdeczności i ciepła, niesamowite pokłady energii, pasji i pomysłów na to, jak te pasje realizować i zarażać nimi innych. Nie jest to zapewne postać kryształowa (errare humanum est), jednak właśnie jego stosunek do fanów, energia, pasja i zaangażowanie są tym, co sprawia, że śmiało mogę powiedzieć "patrz, podziwiaj, ucz się"!

4. Za autorytet uznaję osobę, która wpisuje się w maksymę J.Q. Adamsa.
Jak najbardziej! To jest dla mnie główne kryterium. 
Jeżeli ktoś swoją aktywnością (przejawiającą się w różnorakich aspektach) inspiruje mnie do działania, motywuje mnie do tego, by wciąż się uczyć, bardziej się starać, marzyć i każdego dnia stawać się kimś więcej niż jestem, kimś lepszym niż byłam jeszcze wczoraj, to bez względu na to, czy będzie to osoba znana z pierwszych stron gazet, z radia, telewizji, czy nauczyciel, przyjaciel, kolega, bez względu na płeć, wiek i poglądy tego człowieka powiem o nim, że jest moim autorytetem. 

Poznacie ich, obiecuję. 
I nie dlatego, że jestem próżna i chcę się pochwalić jakich to mam cudownych idoli i autorytety, nic z tych rzeczy. Uważam po prostu, że są to osoby warte tego, by o nich mówić właśnie w kontekście autorytetów.
O Paulinie napisałam troszkę wczoraj, to jeszcze nie wszystko, ale na razie choć tyle, może kiedyś napiszę całą notkę, o ile oczywiście ona się na to zgodzi :)

 

poniedziałek, 12 maja 2014

"The Christians and the Pagans sat together at the table..."

 Uwielbiam tę piosenkę, ale nie o piosence dziś będzie, ona jest niejako obok, jako dodatek, wstęp do właściwej historii :)

Nie było mnie tu przez jakiś czas, a to w związku z weekendowym wyjazdem do Łodzi.
Spotkanie ze znajomą z czasów studiów, której nie widziało się całe lata to przyjemne doświadczenie, a gdy dodać do tego fakt, że było to spotkanie bardzo ekumeniczne, pouczające i  niesamowicie pozytywne, cóż... pełnia szczęścia!
Spotkanie upłynęło nam pod znakiem "Czarnej Żmii" i "Sherlocka" - z racji moich zaległości, Paulina postawiła sobie za punkt honoru mnie w tej materii doedukować, za co jej dziękuję i mam nadzieję, że policzone jej to zostanie za zasługę ;)
Były więc filmy, było też oswajanie Dusi z moją obecnością, co patrząc na wydarzenia ostatniego dnia mojego pobytu w ich domu udało się całkiem nieźle :) Były wspomnienia z czasów studiów, Eurowizja (a jakże), ale przede wszystkim długie rozmowy o wierze, religii, duchowości, metafizyce i wszystkim co z tym związane. Rozmowy ważne, bo z jednej strony stanowiące zetknięcie dwóch zdawać by się mogło różnych światów, z drugiej jednak pokazujące, że więcej nas łączy niż dzieli.
Choć modlimy się do różnych Bogów, choć wyznajemy zupełnie różne religie, jesteśmy do siebie bardzo podobne pod kątem spojrzenia zarówno na kwestie duchowości jak i życia w ogóle. Jesteśmy przecież dziećmi tej samej Jasności, choć nazywamy Ją innymi imionami, ale czy to ważne?
Nie udowadniamy sobie, że "moja racja jest mojsza niż twojsza", nie uznajemy, jakoby któraś z nas posiadała monopol na prawdę, dobro i sprawiedliwość. Szanujemy się i to jest najważniejsze!
Możliwość poznania innej religii z bliska jest ważnym, niesamowicie pouczającym doświadczeniem, które powoduje, że człowiek staje się jeszcze bardziej otwarty i tolerancyjny. Dowiedziałam się wiele na temat wierzeń pogańskich, na temat pogańskiej duchowości i różnorodności wierzeń jakie występują obrębie tego, co określa się wspólnym mianem pogaństwa.
Wielu, gdy mówi o pogaństwie traktuje to jako jakieś "czary-mary", wymysły nawiedzonych, którym nie odliczyły się wszystkie klepki pod sufitem... Nic bardziej mylnego! Każda religia, czy to chrześcijaństwo, islam, judaizm czy pogaństwo, ma swoje "magiczne rytuały", obrzędy i "zaklęcia". Dla człowieka traktującego swoją religię poważnie "magiczne rytuały" i "zaklęcia" wyznawców innych religii wcale nie będą dziwne czy śmieszne, wręcz przeciwnie - znaleźć w nich można odbicie idei własnych wierzeń i obrzędów.

O idolach i autorytetach jeszcze Wam nie pisałam (obiecuję, nadrobię w najbliższym czasie), ale Paulina jest dla mnie właśnie jedną z takich osób, kimś, kogo bez obaw mogę postawić za wzór. To osoba, której duchowość i wiara przewyższa po wielekroć duchowość i wiarę wielu znanych mi chrześcijan-katolików, moją również... Osoba, dzięki której ja sama lepiej poznałam moją religię, i która pozwoliła mi spojrzeć na siebie z nieco innej perspektywy oraz uświadomić sobie, że nie wolno mi spocząć na laurach, nie wolno mi się zatrzymać, uznać, że już jest spoko i wystarczy - o nie! Muszę wciąż nad sobą pracować, nadal ćwiczyć i pogłębiać moją wiarę, bo wiele jest jeszcze do zrobienia!

Było dokładnie tak, jak w piosence: 
"the Christians and the Pagans sat together at the table 
Finding faith and common ground the best that they were able 
And just before the meal was served, hands were held and prayers were said 
Sending hope for peace on earth to all their gods and goddesses"
Czy potrzeba czegoś więcej?

Było naprawdę super i mam nadzieję, że kiedyś uda się ogarnąć podobne spotkanie, szczególnie, że trzeba jeszcze rozegrać partię "Magii i Miecza" :) 

środa, 7 maja 2014

"Jarmark trwa - bez aktu kaźni smak życia nie byłby wyraźny..."

Intrygujące?
Kaczmar. "Zakopywanie głowy".
Poetycki komentarz do pewnego zdjęcia opublikowanego przez Agence France Presse [lojalnie ostrzegam, że zdjęcie zdecydowanie dla osób pełnoletnich i raczej odpornych].
Dlaczego w ten sposób?
Z dwóch powodów.

  Po pierwsze dziś przypada 10 rocznica śmierci ikony polskiego reportażu wojennego - Waldemara Milewicza, który zginął w Iraku, gdy samochód polskiej ekipy dziennikarzy jadącej z Bagdadu do Karbali i Nadżafu ostrzelano z broni maszynowej. Razem z Milewiczem zginął algierski montażysta z polskim obywatelstwem Mounir Bouamrane, a operator kamery Jerzy Ernst został ranny.
Był zawsze tam, gdzie działo się coś złego, relacjonował wydarzenia z terenów konfliktów zbrojnych oraz wielkich katastrof. Prowadził reportaże m.in. z Bośni, Czeczenii, Kosowa, Abchazji, Rwandy, Kambodży, Somalii, Etiopii, Rumunii, Turcji i Hiszpanii. Doskonale pamiętam jego serię reportaży pt. "Dziwny jest ten świat". Był naprawdę wybitnym reporterem i korespondentem, zawsze uczciwie i rzetelnie ukazywał okrucieństwa wojny i dramat ludzi, którym przyszło zmierzyć się z wojenną rzeczywistością.

Piszę to po części dlatego, że Waldemar Milewicz zasługuje na pamięć, ale nie tylko dlatego...
Było po pierwsze...
Po drugie - po tragicznej śmierci Milewicza rozgorzała dyskusja o etyce dziennikarskiej i etyce mediów, a wszystko za sprawą SUPER EXPRESSU, który na pierwszej stronie opublikował zdjęcie zabitego dziennikarza.
Wszyscy byli święcie oburzeni (słusznie zresztą), że to niegodne, podłe, obrzydliwe, że dziennikarze zachowali się jak hieny, żerujące na tragedii, byleby tylko zwiększyć sprzedaż...

Dlatego zaczęłam od piosenki Kaczmara i zdjęcia AFP, zdjęcia, notabene z 2000 roku...
Obserwując polskie media, zresztą media w ogóle, odnoszę wrażenie, że pytanie o etykę mediów i etykę zawodu dziennikarza jest nadal bardzo aktualne...
Czy istnieje jeszcze w ogóle jakaś granica, której nie wolno przekroczyć, jeśli chodzi o korespondencję wojenną?
Czy widzowie mają jeszcze jakiekolwiek granice, które powstrzymują ich od oglądania pewnych obrazów i w ogóle od tolerowania tych obrazów w mediach?
Czy abyśmy mieli świadomość okrucieństwa jakim jest wojna potrzebujemy oglądać "odciętą głowę na łopacie"? Bez tego wojnę potraktujemy jak sielankę? Naprawdę?
Czy faktycznie "bez aktu kaźni smak życia nie byłby wyraźny"?
Kaczmar napisał w przywoływanym tekście "Porządny jarmark jest nieważny, bez niezbędnego miejsca kaźni. Prawdziwy bukiet bytu tworzy ostra przyprawa szczerej grozy. Kantor, szulernia szynk, kaplica i szafot - oto pełnia życia! Za pełnie życia śmierci haracz - jest kapłan, otchłań i ofiara! [...]byle utopia spadła z karku, każda się sprzeda na jarmarku, bo jarmark trwa..."
Czy rzeczywiście już wszystko można sprzedać? Nawet cierpienie i śmierć? I czy tylko tak poczujemy pełnię życia - patrząc na śmierć i cierpienie innych?

Stawiam te pytania, ale jak widzicie nie udzielam na nie odpowiedzi...
z jednego powodu...
odpowiedzi na nie są zbyt przerażające...

Najbardziej boli bezsilność...

Wybaczcie Kochani, to będzie dziwny wpis, ale siedzi to we mnie od wczoraj i muszę się wygadać...
Mieliście kiedyś tak, że bardzo chcieliście pomóc, ale nie wiedzieliście jak, albo nie mieliście możliwości?
Ja tak miałam już wiele razy, ale wczorajsze wydarzenie naprawdę mnie rozbiło...
Kto zna ten wie, a kto nie zna to właśnie się dowiaduje - należę do ludzi, którzy nie potrafią spokojnie patrzeć gdy innym dzieje się krzywda - mam tu na myśli nie tylko ludzi, bo to jest naturalne, ale także zwierzęta...

Bezsilność boli...
A jeszcze bardziej boli świadomość że jest się bezsilnym w obliczu śmierci...

Tego malca spotkałam wczoraj w drodze do babci...
Nie pierwszy pisklak na ulicy, ale pierwszy, który żył jeszcze gdy go znalazłam...
Jeszcze kopał skorupkę nóżkami, jeszcze oddychał i widać było jak bije serce... Ale po chwili przestał kopać i przestał oddychać...
To pewnie głupie, sama nie wiem, ale zrobiło mi się tego malca potwornie szkoda, tym bardziej, że on - taka golutka różowa kruszynka, a ja taki olbrzym i nie mogę nic dla niego zrobić... Nie było widać gniazda z którego wypadł i do którego można by spróbować go włożyć, zabrać go nie miałam jak, a i zająć się nim nie byłabym w stanie...
Kucnęłam na chodniku i najnormalniej w świecie pociekły mi łzy...
Tak jak i teraz...
Nie mam pojęcia dlaczego tak...


poniedziałek, 5 maja 2014

Karla i Niki obserwują świat... cz. 1

Obserwowanie świata to moja namiętność, a właściwie to chyba powinnam powiedzieć: nasz namiętność, bo NIKI też bardzo lubi świat obserwować, jest do tego wprost stworzony!
Oto i są! Karla i NIKI w ich naturalnym środowisku :)

Wspominałam, że będzie o fotografii? Wspominałam na pewno :)
Ci co znają- wiedzą, ci co nie znają to się zapewne domyślają - mam bardzo wszechstronne zainteresowania i równie wiele pasji, z których jedną jest fotografia - moja miłość od dłuższego czasu i chyba najbardziej przeze mnie ukochana forma spędzania wolnego czasu, rozwoju, kształtowania wyobraźni i wrażliwości na świat.

Nie uważam się za artystę, niech Jasność broni, ani tym bardziej za profesjonalistę, jednak znajomy fotograf powiedział mi kiedyś, że mam talent i oko do zdjęć.
Tak Kochani, "nie sprzęt a technika robi z ciebie zawodnika" - powiedzenie to sprawdza się w wielu dziedzinach, także w fotografii. Żeby zrobić dobre, bardzo dobre czy z czasem nawet genialne zdjęcie najpierw trzeba je zobaczyć. Nie ma doskonalszego układu optycznego, doskonalszego aparatu fotograficznego niż ludzkie oko, to od niego wszystko się zaczyna. Oczywiście, sprzęt bardzo pomaga - dobry jakościowo aparat, kilka obiektywów, statyw, lampy, filtry, korektory i programy do obróbki obrazu, owszem, to wszystko pozwala wypracować i dopracować zdjęcie, jeśli nie idealne, to prawie idealne. Jednak im więcej techniki, im więcej sprzętu tym mniej duszy w każdej fotografii. Dla mnie zdjęcia mają duszę, mają pewną nieopisaną, trudną do nazwania magię - magię zaklinania czasu i przestrzeni, zamykania ich w pojedynczych mgnieniach oka.
Jedna z osób, z którą kiedyś na ten temat rozmawiałam, stwierdziła, że nie mam racji, bo jaka może być magia w reportażu fotograficznym, owszem, w fotografii przyrodniczej, pejzażach, kwiatach, portretach - tak, wtedy O.K., ale w zwykłej fotografii to nie...Zdziwiło mnie takie podejście, bo mówiła to osoba, która jednak miała w sobie jakiś zmysł artystyczny, robiła figurki z masy solnej, jakieś ozdoby, świeczniki i różne inne cuda, więc podejrzewałam ją o większą wrażliwość...
Według mnie nie liczy się to, co jest na zdjęciu, ale sposób, w jaki się to pokazuje. Jeśli się chce, można pokazać na fotografii to, na co większość obserwatorów na pierwszy rzut oka nie zwróciłaby uwagi. Fotograf obserwuje rzeczywistość, obserwuje zdarzenia dziejące się wokół niego, ale opowiada je na swój sposób, tworzy własną, unikalną historię...

W tytule jest o obserwowaniu świata, ale ponieważ jestem świeżo co po TURKOSTRADZIE, podczas której wcieliłam się w rolę fotografa, to na początek najświeższe, jeszcze ciepłe: https://picasaweb.google.com/prorokini/WYDARZYOSIEXXIITurkowskiePrezentacjeTeatrowUlicznychTURKOSTRADA20143052014 

Zapraszam Was, Drodzy, bardzo serdecznie, poznajcie naszą (moją i NIKIEGO) opowieść o TURKOSTRADZIE :)