poniedziałek, 30 czerwca 2014

Piknik na Golgocie, czyli o motywach, sztuce i uczuciach religijnych...

Świat bez fb byłby naprawdę nudnym miejscem :)
Gdyby nie fb, nie byłoby wielu interesujących dyskusji, a przecież nic tak nie kształtuje i nie rozwija jak dyskusja na niebłahe tematy, prawda?

Otóż Drodzy, w Poznaniu trwa Festiwal Malta, podczas którego miał zostać wystawiony spektakl "Golgota Picnic", którego reżyserem jest Rodrigo Garcia... Miał, bo nie został, a wszystko przez to, że organizatorzy bali się tego, co mogłoby się wydarzyć, spektakl budzi bowiem mnóstwo kontrowersji i wywołuje powszechne oburzenie, jakoby był kpiną z Boga, przez co obraża uczucia ludzi wierzących, a do tego jest obsceniczny, nieprzyzwoity i sieje zgorszenie...
To tak w pigułce o co mniej więcej chodzi...
Reakcja moja na wieść o odwołaniu spektaklu była dokładnie taka: "Masakra", a ponieważ zareagowałam tak linkując tę informację na fb sprowokowało to pewną dyskusję:


Amadeusz: Chyba dobrze :D
Karla: Nie. Każdy ma prawo samodzielnie oceniać czy coś jest dla niego gorszące, czy nie. Każdy ma własny rozum.
Amadeusz: Ale biskupi mają obowiązek przeciwstawiania się zgorszeniu, oraz szerzeniu herezji i wyszydzenia z wiary
Piotr: No widzisz Karolino. Cały problem dzisiejszego świata sprowadza się do relatywizmu moralnego czyli dobre jest to co ja uważam za dobre. Tylko ze to prowadzi do absurdu: złodziej tez uważa ze kradzież jest dobra... I tu wcale nie chodzi o zgorszenie tylko o jawną kpiną i szyderstwo z Boga. Dziwne się ze jako chrześcijanka nie widzisz problemu.
No i jeszcze to kłamliwe pierwsze zdanie informacji ze protestowali duchowni... Jakby tylko oni. Praktycznie bez nagłaśniania sprawy udało się zebrać kilkaset tysięcy głosów protestu. Protestowali i dziennikarze i artyści i wielu ludzi świeckich więc...  
Co w związku z tym, co napisali Panowie?
Ostrzegłam Amadeusza przed używaniem sformułowania o przeciwstawianiu się przez biskupów zgorszeniu... Argument to bowiem słaby, szczególnie, że przeciwstawianie owo zdaje się być (w moim jakże subiektywnym odczuciu) bardzo wybiórcze, jeśli popatrzy się na otaczającą rzeczywistość.

Piotr... Piotr jest księdzem, bardzo Go cenię i szanuję - to człowiek wielkiej wiary i pobożności, inteligentny, a przede wszystkim obdarzony Mądrością. 
W kwestii fundamentalnej oczywiście  zgadzam się z tym, co napisał - relatywizowanie wartości to zmora dzisiejszego świata (choć problem istnieje już od wieków i sukcesywnie przybiera na sile) i rzeczywiście wychodzą z tego nieraz bardzo absurdalne „kwiatki”, choć nie tylko relatywizm w kwestii wartości prowadzi do absurdu, również takie chociażby konflikty na tle religijnym, no bo czy nie jest tak: Jak muzułmanie zabraniają chrześcijanom budowania kościołów w krajach islamskich- gdzie islam jest religią państwową- to jest bardzo źle, ale jak chrześcijanie nie pozwalają pobudować muzułmanom meczetu w krajach, gdzie nie ma religii państwowej, to już źle nie jest?
Trąci to z deczka absurdem, nie?
No ale mniejsza o konflikty religijne (o nich też tu kiedyś będzie).
Troszkę się na nim zawiodłam jeśli chodzi o użyty argument ilościowy... Niestety, w tym przypadku ilość nie jest tu żadnym argumentem, bo ile w tych kilkuset tysięcy ludzi w ogóle widziało spektakl i wie o co w nim chodzi, a ilu po prostu powtarza to, co gdzieś usłyszało i wydaje im się, że tak właśnie powinno być?

Jeśli idzie o meritum sprawy, czyli o sam spektakl, w opisie na stronie Malty czytamy:


"Golgota Picnic" to jeden z ikonicznych spektakli reżysera – pokazywany był już w wielu krajach, wszędzie wyzwalając wśród widzów duże emocje, od zachwytu i oczyszczenia po oburzenie.
Nawiązując do chrześcijańskiej ikonografii – od Francisco Goi do Rubensa – reżyser organizuje piknik, który jest zarazem ostatnią wieczerzą współczesności. Na scenie silna fizyczna obecność aktorów zderzona jest z projekcjami wideo, muzyką na żywo i nadmiarem rekwizytów – hamburgerowych bułek, które są miękkim dywanem, zwyczajnym fastfoodem zjadanym podczas spektaklu, a także symbolem bezsensownego nadmiaru i nieopanowanej konsumpcji. Świat jawi się w spektaklu jako podszyta pustką orgia posiadania, w której ludzie pozostają zniewoleni we własnej hipokryzji. W tej rzeczywistości sztuka jest jedynie estetycznym dodatkiem. 

Spektakl poraża niezwykłym połączeniem krytycznego przekazu, silnych obrazów, muzyki i poezji. Jest ironiczny, obsceniczny i ekscesywny, ale proponuje też sceny wymagające skupienia, pozwalające na wyciszoną kontemplację. Reżyser przekracza konwencjonalne granice gatunków, nie wpada w ideologiczną pułapkę, w fascynujący sposób wykorzystuje za to możliwości medium teatralnego, tworzy fantasmagoryczną wizję piekła, w jakim żyjemy, dając jednocześnie przestrzeń na dystans i autokrytycyzm.

Rodrigo García mówi:

“Każde dzieło teatralne jest ekspresją życia. Przez życie rozumiem ciąg zdarzeń, wspomnień, a także tego, o czym zapominamy – faktów, które wypieramy ze strachu lub ze wstydu. Robimy haniebne rzeczy, a przysięgamy, że nigdy nie zrobiliśmy nic poniżającego; rozmyślnie wymazujemy je z pamięci. Później powracają pod postacią dzieła sztuki i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że tam są. Właśnie dlatego artysta powinien, nawet wbrew sobie, zajmować się tematami delikatnymi i wstydliwymi. Nie powinien ich przemilczać."
Jak ma się powyższe do samego spektaklu - nie wiem. Nie dane mi było go zobaczyć (i już nie będzie dane), widziałam jedynie trailery, ale ciężko po nich oceniać cokolwiek.
Samo bowiem wykorzystanie motywu golgoty czy ukrzyżowania i związanych z nimi konotacji nie jest jeszcze ani herezją, ani bluźnierstwem, ich znaczenie jest bowiem bardzo szerokie.
W ogóle jeśli słyszę w odniesieniu do dzieła sztuki (nie ważne jakiego), że obraża ono czyjeś uczucia religijne, że kpi z religii, z Boga, z wartości, za każdym razem przypominają mi się takie sytuacje:


  *  Polska premiera filmu „Ksiądz”, rok 1995, a więc byłam jeszcze gówniarzem, pamiętam jednak bardzo dobrze jak mama bała się, by ktoś okien w kinie nie powybijał, taka była wojna wokół tego filmu. 
Oto mamy małą, nie bardzo zamożną parafię w Liverpoolu. 
Mamy proboszcza tej parafii, który nie dość że wygłasza lewicujące kazania to jeszcze sypia z gosposią. 
Mamy Grega- młodego księdza który na swoje nieszczęście jest homoseksualistą i bardzo się stara by nikt się o tym nie dowiedział. 
Mamy uczennicę Grega, dziewczynkę która jest molestowana przez swojego ojca, o czym Greg wie (ojciec dziewczynki wyznaje to na spowiedzi, ale raczej by się pochwalić a nie żałować), ale nic nie może zrobić bo związany jest tajemnicą spowiedzi. 
Mamy w końcu „pobożnych” parafian, którzy gdy wychodzi na jaw fakt, że ich wikary jest homoseksualistą najchętniej spaliliby go na stosie. Nienawidzą go i jawnie mu to okazują, nie ważne, że Biblia uczy „wybaczajcie aby wam było wybaczone”, oni wiedzą lepiej… Jedyną osobą, oprócz oczywiście starego proboszcza, która wybacza Gregowi, jest właśnie ta molestowana przez ojca dziewczynka, ta, która ma prawo mieć pretensje do księdza, że nie zrobił nic, choć wiedział…
Nikt z protestujących przeciw projekcji filmu i obrażonych nie dostrzegł w tym filmie nic, ponad to, że reżyserka znieważa (?) księży i Kościół… No właśnie... tylko czy rzeczywiście znieważa, bo ja śmiem mieć poważne wątpliwości w tej materii...


  * „Apocalipsis cum figuris” (1969, 1971, 1973) – spektakl znakomitego polskiego reżysera teatralnego Jerzego Grotowskiego, opowiadający o powrocie Chrystusa, który zostaje przez ludzi brutalnie odrzucony (prorok z tego Grotowskiego, czy co?).

Spektakl spotkał się z ogromnym oburzeniem ze strony przedstawicieli Kościoła – bp Bronisław Dąbrowski domagał się w imieniu całego Episkopatu zdjęcia przedstawienia z afisza, a sam kardynał Wyszyński w kazaniu w kościele na Skałce nazwał je „prawdziwym świństwem” i publicznie potępił. Co znamienne, krytyka ta pojawiła się dopiero w drugiej połowie lat ’70, a co jeszcze bardziej znamienne – ten sam Grotowski w 1998 roku znalazł się w gronie siedmiu laureatów pierwszej polskiej edycji Międzynarodowej Nagrody Błogosławionego Fra Angelico, których działalność wzbogaciła obraz kultury polskiej w świecie.

   * „Pandora” -spektakl Teatru Formy z Wrocławia, w reżyserii Józefa Markockiego,
powstał na kanwie dramatu "Wariat i Zakonnica" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Jest współczesną wizją człowieka uwięzionego i uwikłanego w słabości ludzkiej natury. Mityczna puszka Pandory jest zatem nie tylko symbolem niedoli ludzkiej, ale pełni tutaj rolę mikrokosmosu, w którym przyszło nam żyć. Bohaterowie doświadczają siebie również poprzez pryzmat indywidualnego spojrzenia i stają się mocni w swej słabości, która też staje się formą niewoli. 

Spektakl grany był kilka lat temu podczas TURKOSTRADY i pomimo swych niewątpliwych wartości artystycznych i przesłania jakie ze sobą niesie wywołał oburzenie u obecnego na pokazie ks. Szymona J., który zarzucał twórcom, że obrażają i poniżają osoby konsekrowane, a wszystko przez... scenę "erotyczną" wariata i zakonnicy...

W takich sytuacjach mam dylemat, czy śmiać się, czy jednak się rozpłakać...
Żałobę po matce logice noszę już od dawna, ale wciąż mam nadzieję na jej zmartwychwstanie...
Uczono mnie od małego, że nie ocenia się książki po okładce i tyczy się to każdej dziedziny życia, a obracając się od najmłodszych lat w kręgu kultury wiem, że z ocenami dzieł artystycznych trzeba bardzo uważać, przede wszystkim trzeba się zapoznać z ich treścią (obejrzeć, wysłuchać, przeczytać), poznać ich kontekst kulturowy i motywy jakie kierowały twórcami by zrobić coś tak a nie inaczej, w przeciwnym razie można wyrządzić twórcy wielką krzywdę, a przy okazji doprowadzić do absurdów takich jak choćby te opisane powyżej.

Co do samego przedstawienia "Golgota Picnic" jestem bardzo ostrożna w jakichkolwiek ocenach, z prostego powodu – nie widziałam spektaklu, a jedynie trailery, z których ciężko wywnioskować cokolwiek, czytałam opis spektaklu podany przez samego reżysera, ale na podstawie niewielkich fragmentów spektaklu trudno oceniać jak się ma jedno do drugiego i co faktycznie autor miał na myśli.
Natomiast moja reakcja na odwołanie spektaklu była taka a nie inna, bo odebrano mi możliwość i prawo do samodzielnej oceny rzeczywistości, zmuszając do opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu na zasadzie takiej, że nie mogąc dokonać własnej oceny muszę wybrać albo wersję zagorzałych przeciwników- oburzonych i zgorszonych, albo wersję choćby takich ludzi jak o. Tomasz Dostatni [cały tekst dostępny TUTAJ], którzy nie poczuli się zgorszeni tym przedstawieniem, choć dopuszczają możliwość, że inni mogą je odebrać inaczej.
 

Swoją drogą, to dość schizofreniczna sytuacja, bo z jednej strony niektórzy księża, czy biskupi, potępiają spektakl, a drudzy, szczególnie związani ze środowiskiem inteligencji katolickiej nie mają nic przeciwko niemu... Jak to rozumieć?...

Jeżeli zaś idzie o jawną kpinę i szyderstwo z Boga... cóż... trochę mnie zabolało stwierdzenie Piotra, iż "dziwne, że jako chrześcijanka nie widzę problemu"…
Pech chce, że widzę, tyle, że znacznie mniej oburza mnie i boli szyderstwo i kpina ludzi, którzy być może „nie wiedzą co czynią” (choć oczywiście boli), niż to, co wyprawiają (bez wchodzenia w szczegóły) niektórzy z ludzi, którzy jak najbardziej wiedzą, a w każdym razie powinni wiedzieć co czynią, którzy tak jak ja są chrześcijanami, katolikami, a swoim zachowaniem robią więcej szkody niż niejeden nawiedzony wojujący ateista-antyklerykał…


Czy spektakl „Golgota picnic” jest jawną kpiną i szyderstwem z Boga, czy jedynie artystycznym wykorzystaniem motywu golgoty i konotacji z nim związanych – jak wyżej – nie wiem. 
Nie oceniam.
Nie krytykuję. 
Nie potępiam. 
Nie gloryfikuję...
...bo nie widziałam i nie zobaczę, a wygłaszać sądy na podstawie opinii innych ludzi… nie, na to mi religia nie pozwala…

sobota, 21 czerwca 2014

Karla i Niki obserwują świat... cz. 3 - "Ora et labora"

"Żal płynie z winy, a z winy kajanie..." jak pisał Kaczmar, dlatego kajam się Drodzy moi, że znów mnie 5 dni nie było. Moja w tym wina oczywiście, bo choć w środę zaczęłam pracę to jednak pracuję przecież 8 godzin i śmiało po powrocie mogłabym coś napisać, ale najzwyczajniej w świecie, nie chce się śmierdzącemu leniowi...
Dziś mam czas, jestem sama w domu, więc trochę Was pozanudzam ;)

W tytule motto reguły zakonu benedyktynów, bo dziś będzie o fotografii i modlitwie ;) Zresztą zaraz wszystko będzie jasne :)

Jak zapewne większość z Was wie, w czwartek Kościół katolicki obchodził uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa, czyli potocznie Boże Ciało.
  Wiecie również zapewne, że z jej obchodami związana jest tradycja uroczystych procesji ulicami miast, w których Najświętszy Sakrament przenoszony jest do czterech, specjalnie na tę okoliczność budowanych ołtarzy, przy których to ołtarzach czytane są fragmenty Ewangelii, a na koniec, po odśpiewaniu hymnu "Te Deum laudamus" kapłan przewodniczący zgromadzeniu udziela uroczystego błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem.
Jest orkiestra, świece, kadzidła, dzieci sypiące kwiaty, nieraz i kwiatowe dywany, są chorągwie i sztandary, a wszystko po to, by uczcić Chrystusa, który "zagrody nasze widzieć przychodzi i jak się Jego dzieciom powodzi", jak śpiewamy w jednej z pieśni.
Nie inaczej było i w miniony czwartek.
Byłam na procesji, nawet na dwóch, a na drugiej z nich robiłam zdjęcia, jak co roku, od chyba 6, czy 7 lat.
Kiedyś robiłam je dla strony parafialnej, teraz robię je głównie dla siebie, (choć jeśli ktoś poprosi, chętnie udostępnię, a czemu nie), by się uczyć i rozwijać.
Z pracą ma to wspólnego bardzo wiele, bo pracuję robiąc zdjęcia, wymaga to nieraz dużego wysiłku fizycznego; ale spytacie może co to ma wspólnego z modlitwą? Otóż ma Drodzy moi całkiem sporo, choć wszystko oczywiście zależy od podejścia i od intencji.
Modlić można się zawsze, wszędzie i niezależnie od okoliczności. Dla mnie modlitwą jest również fotografia. Jeżeli robię zdjęcia podczas liturgii (co mi się w życiu zdarzało) to nie jestem tylko fotografem, jestem przede wszystkim uczestnikiem liturgii, z takim nastawieniem i z taką intencją tam przychodzę - uczestniczyć w liturgii, czyli przeżywać ją w sposób świadomy, a przy okazji wykonywać powierzone mi zadanie, czyli starać się by uwiecznić to, co jest do uwiecznienia tak, by wracając do tych zdjęć po jakimś czasie móc poczuć atmosferę zatrzymanych na fotografii wydarzeń.
Ale modlić można się nie tylko robiąc zdjęcia podczas Mszy Świętej czy innych uroczystości religijnych. Dla mnie niesamowitą formą doświadczenia obecności Boga jest wyjście w plener i fotografia przyrodnicza. Ilekroć wychodzę fotografować przyrodę jestem zauroczona jej pięknem, bez względu na to, jaką mamy w danym momencie porę roku i co się w naturze dzieje; zachwyt ten sprawia, że nawet jeśli nie wszystko z Bogiem mam poukładane, jeśli czasem mam do Niego jakieś pretensje, to patrząc na otaczający świat, na kwiaty, na zboże w polu, na przepiękne chmury nie umiem Mu nie powiedzieć, że jest wspaniały! Możecie mi wierzyć lub nie, ale tak właśnie jest...
Wszystko zależy od intencji :)

Przecież i na uroczystości religijne można przyjść bez intencji przeżycia ich w łączności z Bogiem, ot tak, dla podtrzymania tradycji, nic więcej. Na procesji Bożego Ciała nie raz spotykałam, spotykam i zapewne spotykać będę ludzi, którzy przychodzą tam wyłącznie dlatego, że tradycja i że gałązkę brzozową spod ołtarza trzeba urwać (nierzadko rzucając się do rwania, kiedy na ołtarzu stoi jeszcze Najświętszy Sakrament, albo kapłan jeszcze dobrze nie zdążył zejść ze stopni), a większość czasu podczas procesji upływa im na rozmowach o tym, co było lub będzie na obiad i czy Helenka przyjechała, albo jak się też ta sąsiadka z góry wystroiła, albo szef jaka gnida i znów się czepiał...
No cóż, intencja determinuje wszystko...

Jeśli ktoś z Was, Drodzy, ciekaw jest moich i Nikiego czwartkowych fotograficznych dokonań to zapraszam do galerii z tegorocznych uroczystości Bożego Ciała, a po inne zdjęcia do mojej galerii w serwisie Picasa: https://picasaweb.google.com/prorokini :)



poniedziałek, 16 czerwca 2014

Szczęście jest na talerzu.

Wybaczcie, dawno mnie nie było, ale dużo zmian w życiu moim i trochę nie ogarniam rzeczywistości ;)
Wisi nade mną jak topór katowski notka taka mocno filozoficzo-psychologiczno-teologiczno-socjologiczno... itd. itp., ale jakoś nie mogę, no nie mogę...

Zamiast tego coś innego ;)
Były filmy o Piotrze Pustelniku, czas by pojawiło się coś o drugim Autorytecie - Wojciechu Modeście Amaro!
Uprzedzam wątpliwości i pytania - nie, nie o każdym moim autorytecie o którym będę pisała będzie film, choć nie ukrywam, chciałabym, ale najzwyczajniej w świecie - nie da się :)
O Panu Wojtku powstało tego całkiem sporo, a to w związku ze zdobyciem Gwiazdki Michelina. Co znamienne- nie są to produkcje polskie ;)
Zaczniemy od filmu, którego szukałam przeszło dwa miesiące.
Materiał TV ARTE z serii "Le bonheur est dans l'assiette". (po francusku w prawdzie, ale sporo można zrozumieć ;) )


Modest AMARO en POLOGNE ( 26') from PHILippe ALLante on Vimeo.

I jeszcze film Eddy'ego Warmana, nakręcony po tym, jak Atelier Amaro otrzymało w 2012 r. Michelin Rising Star. (Materiał w języku angielskim)


Posłuchać o pasji, zaangażowaniu, a przede wszystkim popatrzeć na Mistrza przy pracy - czysta przyjemność :)

A'propos przyjemności z oglądania Mistrza przy pracy - znalazłam jeszcze odcinek etiudki kulinarnej z udziałem Pana Wojtka, o której wspominałam pisząc o Nim, jest to mianowicie 4 odcinek "Natury kuchni polskiej", poświęcony aronii :)


Wojciech Modest Amaro - program kulinarny odc 4 from tv working studio on Vimeo.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Karla i Niki obserwują świat... cz. 2 - Dotknąć teatru :)

Witajcie Kochani :)
Trochę mnie nie było, ale sporo się działo i nie miałam czasu, żeby coś napisać.
Sobotnie popołudnie i wieczór spędziłam z moim Przyjacielem, Rafałem, w Kaliszu, na Międzynarodowym Festiwalu Artystycznych Działań Ulicznych LA STRADA.
To była nie tylko okazja na wyrwanie się z domu, spędzenie czasu w miłym, wartościowym towarzystwie, ale podobnie jak na TURKOSTRADZIE - możliwość dotknięcia teatru, bycia blisko, na wyciągnięcie ręki.
Nasze spotkanie z teatrem w Kaliszu rozpoczęło się od spektaklu "KUCHARZ NA OSTRO" w wykonaniu aktorów Teatru Formy Józefa Markockiego z Wrocławia.

Na zakończenie spektaklu każdy mógł spróbować prawdziwej wojskowej grochówki, wprost przepysznej!

Następnie obejrzeliśmy "KOROWÓD TAŃCA" przygotowany przez Street Theatre HIGHLIGHTS z Kijowa.

 Wisienką na teatralnym torcie był spektakl Teatru A z Gliwic - "GIGANCI".


W międzyczasie był również czas na cudowne lody na kaliskim rynku oraz na koncert zespołu Raz Dwa Trzy :)

Było to nie tylko spotkanie z teatrem, ale także możliwość spojrzenia na niego okiem Nikiego ;)
Zapraszam Was, Kochani do obejrzenia zdjęć z LA STRADY, które znajdziecie na moim profilu w serwisie Picasa :) https://picasaweb.google.com/prorokini/WYDZARZYOSIEMiedzynarodowyFestiwalArtystycznychDziaAnUlicznychLASTRADAKalisz2014
A Rafałowi dziękuję za wspaniały, wspólnie spędzony czas :)


czwartek, 5 czerwca 2014

"... Bóg podobny do żniwiarza ścina kwiaty wmieszane w jęczmień..."

W planach były inne notki, o prawdzie, o miłości...
One pewnie też się dziś pojawią, ale najpierw coś innego...
Przed chwilą dotarła do mnie wiadomość, że 2. czerwca zmarł proboszcz parafii pw. św. Andrzeja Apostoła i kustosz Sanktuarium w Wąsoszu Górnym, Ksiądz Krzysztof Jeziorowski, miał 44 lata...

Zna Go każdy pielgrzym Włocławskiej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę, wszyscy którzy szli z grupą Zieloną, Żółtą czy Niebieską pamiętają tego cudownego Kapłana...
Dał się nam, pielgrzymom, poznać jako człowiek o niesamowicie pogodnym usposobieniu, niezwykłej serdeczności i otwartości.
Gościł nas zawsze w przedostatnim dniu pielgrzymki, spowiadał nas podczas Mszy Świętej sprawowanej w kościele parafialnym w Wąsoszu, zawsze mogliśmy tam liczyć na pyszny posiłek i gościnność parafian... 
Zawsze żartował, uśmiechał się, pokrzepiał dobrym słowem - a to naprawdę ważne, gdy ma się w nogach tyle kilometrów, często w palącym słońcu, albo w ulewnym deszczu, ważne są takie drobne gesty, świadomość, że ktoś rozumie ten trud pielgrzymowania...
Ksiądz Krzysztof rozumiał go doskonale...
Mam poczucie, że z Jego odejściem skończyło się coś bardzo ważnego...

Wierzę w świętych obcowanie, wierzę, że śmierć to nie koniec, a początek, wstęp do kolejnego etapu, ale jest mi strasznie smutno... Tak zwyczajnie, po ludzku... smutno...

Dziękuję Księże Krzysztofie... 
Obiecuję modlitwę... to jedno Zdrowaś, ale najtrudniejsze, bez rozproszenia, tak jak Ksiądz nas zawsze prosił...
"Niech aniołowie zawiodą Cię do raju..."

środa, 4 czerwca 2014

"Solidarność - pomyśl o tym"

Świętujemy 25 lat wolności, rocznicę pierwszych wolnych wyborów, upadek komunizmu.
Jak zwał tak zwał, w każdym razie świętujemy.
Na tę okoliczność powstał krótki film, gdzie znani ludzie mówią o tym, czym dla nich jest solidarność, jak oni ją postrzegają i czy dostrzegają jej obecność w dzisiejszych czasach.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, Kochani, czym dla Was jest solidarność?
Jak myślicie, czy to tylko wytarty slogan, który odgrzebuje się i odkurza przy okazji różnych rocznic, choćby takich jak dzisiejsza?
Czy w dzisiejszych czasach, gdy każdy jest zagoniony, zorientowany na osiągnięcie sukcesu, na zdobycie pozycji, jest jeszcze miejsce dla solidarności?

"Cóż nam po martwych bohaterach?" - Piotr Pustelnik w "Prawdę mówiąc".

Wczoraj dostała mi się lekka zjebka od mojej Przyjaciółki, że jak to tak, napisałam o Piotrze Pustelniku, napisałam o filmach górskich z Jego udziałem, a nie wstawiłam nagrań z Przystanku Woodstock?!
Ano... jestem czasem jak ten miś o małym rozumku i zdarza mi się nie ogarnąć rzeczy bardzo oczywistych ;)
Chciałam nadrobić te zaległości, ale niestety, nagrania z Przystanku Woodstock są wstawione jako filmy prywatne, więc dostępne dopiero po zalogowani (jak ktoś chce bardzo to zajrzyjcie tutaj: http://kreciola.tv/search/videos/?query=pustelnik ).
Nie udało się filmów z Przystanku Woodstock, ale jest jeszcze jeden materiał o którym mój mały rozumek zapomniał, a który (moim subiektywnym zdaniem) warto zobaczyć.
Odcinek programu "Prawdę mówiąc" emitowany przez Telewizję Polską w maju ubiegłego roku:


wtorek, 3 czerwca 2014

"Amaro a sprawa polska", czyli refleksja bardzo smutna o mentalności ludzi w tym kraju...

Notka ta miała powstać już jakiś tydzień temu, biłam się jednak z myślami, czy warto, czy to ma sens, ale skoro miałam tu pisać o tym również co mnie denerwuje, ostatecznie notka się pojawi.
Jest w planach wspólna notka moja i mojej Przyjaciółki na temat etyki mediów i etyki zawodu dziennikarza, ale to trzeba mocno dopracować, zatem potrzeba nam trochę czasu.
Niemniej to, o czym dziś, dotknie tego tematu, choć znacznie mocnej dotknie kwestii ludzkiej mentalności... Dziwnej mentalności, schizofrenicznej wręcz... Będzie o zawiści, nienawiści, zazdrości, poczuciu bezkarności a w związku z nią braku elementarnej odpowiedzialności za czyny i słowa...

Impulsem do napisania tej notki były "artykuły" na jakie natknęłam się w polskim internecie.
Nie czytuje portali czy gazet plotkarskich, ale jeśli coś takiego wyskakuje mi w wynikach wyszukiwania, a dotyczy osoby którą cenię to zazwyczaj tracę czas by te wypociny przeczytać...
Nie inaczej było i tym razem.
Szukając informacji nt. możliwości spotkania z Wojciechem Modestem Amaro przy okazji jakichś imprez kulinarnych czy około kulinarnych natknęłam się na takie oto kwiatki: "Wojciech Modest Amaro kiedyś nazywał się bardziej swojsko", "Wojciech Modest Amaro - Tajemnice Mistrza. Jakie jest jego prawdziwe nazwisko?" i inne podobne gnioty.
Piszę "gnioty", nie dlatego żeby zredukować dysonans poznawczy, ale dlatego, że inaczej się tego nazwać nie da (choć to i tak łagodne określenie).

Czekałam z pisaniem tej notki jeszcze z jednego powodu. Zastanawiałam się, czy Pan Wojtek odniesie się w jakiś sposób do owych "sensacji". Odniósł się. Zarówno na swoim profilu na fb jak i na blogu.
Nie będę Was odsyłać linkami do wpisów, żebyście sobie poczytali, po prostu przytoczę całość:
Amaro a sprawa polska...

 No to już teraz się porobiło. Oprócz pana Majewskiego, nawet pan Wojewódzki zabrał głos w sprawie Amaro. Pytanie tylko,czy chodzi o to mało słowiańsko brzmiące nazwisko czy o coś innego?

Czy chodzi o to, że facet, który przesiedział w kuchni 23 lata i osiągnął sukces, mając do dyspozycji tylko dwie ręce i głowę, może spijać śmietankę z bycia sławnym bez naginania się zasadom show biznesu, bez zabiegania o medialność, bez wtapiania się w ścianki dla fotoreporterów. Tak po prostu, bo jest w czymś dobry? Otóż nie, trzeba znaleźć i udowodnić, że nawet tak na pozór normalnie wyglądający człowiek jest jednak fałszywy, podszyty miernymi pobudkami, pazerny na sławę, parcie na szkło, kasę i obecność w mediach. Że na dodatek jest w tym bezwzględny, przyjmując pseudonim artystyczny Modest Amaro, by się wywyższyć, pokazać, że jest lepszy, bardziej cool i światowy? Wtedy można go opluć, zburzyć jego wizerunek, a co za tym idzie autorytet, bo jakże wierzyć człowiekowi, który dopuścił się takiej ściemy, oszukał cały naród i umalował się na Amaro.
Otóż można zrobić wszystko, gdy nie biorąc udziału w rozgrywce medialnej, przyszywaniu nazwiska i pełzania o minutkę w telewizji, ma się jeszcze własne życie i historię. Niekoniecznie tę, którą chce się dzielić ze światem, albo która wywoła taką sensację, że arcymistrzowie publicznej rozrywki mają wreszcie pożywkę . Bo po co komu prawda? Że jeszcze 3 lata temu otwierając atelier Amaro, nazywał się Amaro. Że otrzymując Międzynarodowe nagrody od Akademii Gastronomicznej nazywał się Amaro. Że, gdy otwierał Amber Room nazywał się Amaro. Że przyjeżdżając do Polski, na zaproszenie ś.p. Jana Wejcherta w 2003 roku nazywał się Amaro! Że dwadzieścia lat temu, gdy jeździł jako jeden z miliona Polaków rowerem po Londynie do pracy w kuchni nazywał się Amaro, mimo że ani nikt o nim nie wiedział, ani o nim nie słyszał. a na dodatek skąd mógł przewiedzieć, że kiedykolwiek o nim świat usłyszy? I wtedy też zasuwając po 16h dziennie nazywał się Amaro.
Co gorsza w angielskiej stolicy miał również na imię Modest, czyli jak na przekór : skromny. Matka musiała mieć tupet 42 lata wcześniej dając takie imię, zaczerpnięte z audycji radiowej „Listy do Modesta”. Ale po co to komu wiedzieć ? Lepiej poruszyć niebo i ziemię i rodzime tuzy sceny telewizyjnej, by odkryli i napiętnowali ściemę, bo w tym kontekście ona powstała wczoraj, na potrzeby wizerunku, medialności, pięknie wyreżyserowanej historii, papki medialnej i szpanerstwa. Brawo !!!
Od dziennikarzy oczekuję chociaż odrobiny rzetelności, której jak zwykle im zabrakło – lepsza sensacja! „ Wiemy jak naprawdę nazywa się Amaro !!!” ….no właśnie …Amaro … i to jeszcze Modest.
p.s. A ,że ktoś nie ma ochoty dzielić się szczegółami swojego życia sprzed ponad 20 lat, opowiadać o byłej żonie i prywatnych sprawach, to już nie do zaakceptowania – lepiej wywołać dramat narodu, że został oszukany, wprowadzony w błąd przez…kucharza. To nie przejdzie !"
[źródło: http://modestamaro.natemat.pl/104505,amaro-a-sprawa-polska]

Insynuacje na temat tego, że "Modest Amaro" to "pseudonim artystyczny" wymyślony przez Pana Wojtka na potrzeby PR, żeby było bardziej światowo i w ogóle pojawiały się już wcześniej, jednak sam zainteresowany mówił o tym, choćby w "Autografach" Jolanty Fajkowskiej, że "Modest Amaro" to jego prawdziwe imię i nazwisko.
Nie wystarczyło.
Dziennikarskie "poczucie obowiązku" kazało na siłę szukać dalej, za wszelką cenę znaleźć dowód, że "Amaro" to jedna wielka ściema...
"Niektórzy znajomi wypominają mu więc... zmianę nazwiska. Pamiętają go bowiem jako Wojtka Basiurę."
No można się wzruszyć, naprawdę...
Zmiana nazwiska nie jest przestępstwem, nie jest też niczym nadzwyczajnym. W większości przypadków to kobieta przyjmuje nazwisko męża, jednak nie ma prawnych przeciwwskazań by zadziało się odwrotnie. Żadna to filozofia ani żadna sensacja, a już tym bardziej żaden dowód na to, że to zmyślone nazwisko, szczególnie, że fakty przemawiają jak najbardziej na niekorzyść dociekliwych "dziennikarzy".


A Modest?
Imię męskie pochodzenia łacińskiego, (od przymiotnika modestus -a, -um), oznacza osobę skromną i umiarkowaną (to tak informacyjnie dla tych, co nie mieli łaciny w szkole).
I wszystko przez "Listy do Modesta".
Pan Wojtek w rozmowie z dziennikarką pisma "Twój Styl" wspomina:
"Skromnie. Jak na Modesta przystało. To imię pan sobie przybrał?
- Nie, to moje drugie imię. Posługiwałem się nim bardzo długo, w Anglii było mi z nim łatwiej niż z Wojciechem... Była taka audycja w radiu "Listy do Modesta". Mama jej słuchała, a kiedy przyszedł moment rozwiązania, stoczyła nierówną walkę z ojcem i jednak Wojciech wskoczył na pierwsze miejsce, ale Modest został na drugie. Było mi z nim poręcznie za granicą. Może nawet bym się nie odwrócił na ulicy, gdyby ktoś krzyknął "Wojtek". Jestem Modestem."
Życie jest proste proszę państwa dziennikarzy... na cóż je sobie komplikować, szukając dziury w całym?
Czy po to by nastawić czytelników/słuchaczy/widzów przeciwko drugiej osobie? Jeśli tak, to w imię czego? Bo na pewno nie w imię przekazywania rzetelnych informacji.
Jest wszak kwestią naukowo udowodnioną przez psychologów społecznych (a domyślam się, że zajęcia z psychologii na dziennikarstwie funkcjonują), iż ludzie dokonują uogólnień na podstawie niewielkich prób informacji, nawet wtedy, gdy wiedzą, że są ono nietypowe, niereprezentatywne czy tendencyjne, łatwo więc zmanipulować ogół żeby myślał to, co dziennikarz chce by myślał... A to już jest niemoralne!

Wiadomo nie od dziś, że ani niektórzy dziennikarze, ani niektórzy koledzy po fachu Wojciecha Modesta Amaro zbytnią sympatią nie darzą.
Dość wspomnieć, że po Jego odejściu z Amber Room dziennikarze potrafili rzucać tekstami w stylu: "Ciekawe jak sobie poradzi bez pieniędzy Wejcherta?"
Poradził sobie znakomicie, jak widać, wszak to nie pieniądze gotują, ale kucharz. Nie pomogą produkty za grube miliony, jeśli kucharz nie będzie miał choćby bladego pojęcia co z nimi zrobić.

I tu zaczyna się część o mentalności...

Prawda o tym, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju znana jest już od czasów zamierzchłych. Generalnie wszyscy prorocy mieli przekichane i nikt ich nie lubił, bo wytykali błędy, bo kazali coś zmieniać, a po cóż zmieniać? Co z tego, że robi się coś źle, tak jest wygodnie i niech tak zostanie.
Jak ktoś był geniuszem i odkrywał coś genialnego, burzącego stary utarty porządek, to albo robiło się z niego wariata i poddawano przymusowemu leczeniu, albo palono na stosie lub eliminowano w inny sposób, byleby się odkrycie nie rozniosło i inni teorii nie podchwycili.
Ogólnie jest tendencja do nielubienia ludzi lepszych od nas, ludzi, którzy coś w życiu osiągnęli.

Zazdrość. Zawiść. Nienawiść.
No bo przecież w czym ten jeden z drugim jest lepszy ode mnie? Czemu jemu się udało a mnie nie?
Może dlatego, że zamiast siedzieć przed telewizorem i pierdzieć w fotel zakasał rękawy, zagryzł zęby i wziął się do roboty, ciężko pracował i teraz zbiera owoce swej pracy? Może dlatego, że zamiast mieć głowę jak zapuszkowana konserwa miał odwagę otworzyć umysł, chłonąć wiedzę, eksperymentować, próbować czegoś, czego nie spróbował nikt wcześniej, uczyć się na błędach?
Tak było w przypadku wielu, również w przypadku Pana Wojtka.
Jak nie mieliśmy w Polsce Michelin Star to się mówiło, że: 1) nie mamy produktów, 2) nie mamy dobrych szefów kuchni, 3) Francuzi nas nie lubią. Kiedy wreszcie Gwiazdka się w kraju naszym pojawiła, za sprawą Wojciecha Modesta Amaro, to (obok zachwytu i dumy, że oto nareszcie jest) podniosły się głosy wśród niektórych, że "kupili sobie tę gwiazdkę".
No ależ oczywiście że sobie kupili! Przecież darmo nikt nikomu nic nigdy jeszcze nie dał (co najwyżej w mordę, a i to nie zawsze). Kupili sobie i cholernie drogo ich to kosztowało! Masę wyrzeczeń i ciężkiej pracy, po kilkanaście godzin dziennie, dzień w dzień, w stresie, pod presją czasu, kosztem normalnego życia rodzinnego... To bardzo wysoka cena za sukces i trzeba się wykazać niebywałą odwagą, najnormalniej w świecie trzeba mieć jaja, żeby podjąć się taką cenę zapłacić!
"Warszawska restauracja Atelier Amaro jest bezsprzecznie jedną z najlepszych restauracji w Polsce, a sukces rodzi zazdrość. Tym bardziej, że Amaro mówi wprost: >W tym momencie nie widzę dla siebie konkurencji< Niektórzy znajomi wypominają mu więc... zmianę nazwiska."
"Sukces rodzi zazdrość"... tak... a zazdrość rodzi zawiść, nieraz nawet i nienawiść... A wystarczy ruszyć tyłek i wziąć się do roboty, a nie oglądać się na innych!
(Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zarzut do wszystkich kucharzy, restauratorów i szefów kuchni, tylko do tych, którzy zazdroszczą komuś sukcesu, bo sami też by chcieli, a czemu nie, Gwiazdkę Michelina, a jakże, ale będą dywagować nad tym, czemu ktoś kupił dwie doniczki bazylii jak wystarczyłaby jedna...)

Zawiść u "kolegów z branży" to jeszcze jakoś można wytłumaczyć i nawet zrozumieć (choć z trudem), jest to bowiem znany mechanizm psychologiczny, zachowanie mało wszak moralne, ale dające się wyjaśnić. Ma ono nawet swoją nazwę: "efekt zgniłych winogron".
Czego zrozumieć nie mogę, jako idealistka, to zawiści zwykłego Kowalskiego...

Czy to też dlatego, że człowiek, który w przeszłości również był zwyczajnym Kowalskim, który "jeździł jako jeden z miliona Polaków rowerem po Londynie do pracy", teraz, dzięki swojej determinacji, zaangażowaniu i ciężkiej pracy osiągnął sukces i zna go pół świata?
Nie rozumiem, no naprawdę nie pojmuję, że ludzie cierpią aż na taki ból dupy, tylko dlatego, że komuś się lepiej powodzi, zwłaszcza że ten ktoś ciężko na to pracował, wiele zaryzykował i jeszcze więcej poświęcił by to osiągnąć...
Naprawdę myślicie, że to tak wystarczy "pstryk" i już jest?

Wspominałam jeszcze o schizofrenii... o takiej niemal schizofrenicznej mentalności...
Żaden normalny człowiek nie chce się babrać w przeszłości, zwłaszcza, jeśli przeszłość ta malowała się w mało radosnych barwach. Nikt normalny nie będzie też na prawo i lewo opowiadał o niektórych wydarzeniach ze swego życia, prawda?
Dlaczego więc, na litość Jasności, próbuje się grzebać człowiekowi w życiorysie, wracać do spraw, które wydarzyły się kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat temu i pewnie nie należały do przyjemnych, po co rozdrapywać człowiekowi rany, które jakoś próbują się zabliźnić?
Tylko dlatego, że jest znany?
A co to zmienia?
Czy przez to, że jest osobą publiczną to jest jakąś maszyną, która nie czuje, nie myśli?
Czy fakt, że jest osobą publiczną czyni Jego samego, Jego życie i życie Jego bliskich wspólną własnością każdego w tym kraju?
No bez jaj!
Miał żonę, rozwiódł się... no trudno, to się zdarza. Wielki szacunek dla Niego, że o tym nie mówi - bo to nie jest tylko Jego sprawa, dotyczy to też byłej żony, a tylko skończony kretyn pierze publicznie prywatne brudy za plecami byłego współmałżonka.
Jak powiedziała Agnieszka Amaro: "To zamknięty rozdział". I słusznie powiedziała. Pytam się więc, na jaką cholerę na siłę próbować go otwierać?
Osoba publiczna ma takie samo prawo do prywatności jak każdy. Jeśli ma ochotę opowiedzieć o jakichś szczegółach ze swego życia to opowiada, jeśli nie chce (z różnych przyczyn) to co wszystkim do tego?
Czy naprawdę coś się zmieni w życiu kogokolwiek jeśli się dowie ile jakaś jedna z drugą znana osoba miała żon/mężów, jak się nazywała w przeszłości, co je na obiad, w czym śpi, jaką bieliznę kupuje, jakim mydłem się myje i w jaki ręcznik wyciera?

Ciekawe jest to, że sensacyjne doniesienia na temat "prawdziwego" nazwiska Modesta Amaro zbiegły się z dwiema bardzo fajnymi rozmowami z Nim. Jedna w rubryce Akt Męski "Twojego Stylu", druga w dwutygodniku "VIVA" - wywiad z Agnieszką i Modestem Amaro pt. "Smak miłości" (w całości dostępny  TUTAJ, polecam!), gdzie opowiadają o tym jak się poznali, jak wyglądała ich droga do tego, co jest teraz, jak radzą sobie z trudnościami, a także o traumatycznym przeżyciu z przeszłości, kiedy Pani Agnieszka otarła się o śmierć. Z całego naprawdę fantastycznego wywiadu plotkarskie portale wyciągnęły tylko "sensację" o tym, że pani Amaro prawie umarła...

Powiecie może "po co się przejmować, to normalne, tak już jest"... Może i normalne, ale nie dla mnie...
Już mówiłam, jestem idealistką i naprawdę ciężko mi ogarnąć podobne kwiatki...

Jak mawiali starożytni: Invidia gloriae umbra est - zazdrość jest cieniem chwały... Smutne to, ale niestety prawdziwe...
A Konfucjusz mawiał: Jeśli masz wroga nie walcz z nim. Usiądź na brzegu rzeki i poczekaj aż woda przyniesie jego ciało.
I tak trzeba... 


Panie Wojtku!
Szczęścia, miłości i dalszych sukcesów! Zasłużył Pan na to swoją ciężką pracą!
Bóg dał talent.
Tato nauczył jak być silnym i się nie poddawać.
Żona kocha i wspiera we wszystkim.
Cóż więcej potrzeba?
SAN PELLEGRINO 50 BEST RESTAURANTS już czeka! :)

niedziela, 1 czerwca 2014

Bóg, miłość, rodzina i... smaczne jedzenie.

O jednym Autorytecie już było, dziś będzie o kolejnym, bo jakoś o sumieniach lekarzy, cyrkach na pogrzebie gen. Jaruzelskiego i paru innych rzeczach pisać nie mam siły, szczególnie że samo myślenie o tym wywołuje u mnie mdłości...

Będzie zatem o kolejnym Człowieku, który w moim odczuciu realizuje słowa J.Q. Adamsa o inspirującej aktywności i byciu liderem.
Szef szefów, mistrz, czarodziej, reżyser kulinarny (to ostatnie określenie użyte przez Kasię Figurę)...
Drodzy moi, WOJCIECH MODEST AMARO.
Rocznik '72, urodzony w Sosnowcu. Właściciel, szef kuchni, serce Atelier Amaro - pierwszej polskiej restauracji z Gwiazdką Michelina.
Gotować uczył się w Londynie. Praktykował i pracował u tak znanych szefów kuchni jak Ferran Adria z hiszpańskiej elBulli, Yannick Alleno z francuskiej Le Meurice, czy Rene Redzepi z dunskiej Nomy.
W roku 2008 wyróżniony przez Międzynarodową Akademię Gastronomiczną tytułem Chef de l'Avenir za wybitny talent kulinarny.
Po powrocie do Polski był szefem kuchni w Klubie Polskiej Rady Biznesu (od 2003 r.)
Jego książka "Kuchnia Polska XXI wieku" stała się bestsellerem, a sam autor otrzymał za nią Grand Prix de la Litterature Gastronomique w Paryżu.
Wiele by jeszcze można wymieniać...
Szerszemu gronu osób Pan Wojciech znany jest nie tyle z kulinarnych dokonań (niestety), a z polsatowskiego "Top Chef" - gdzie jest przewodniczącym jury, oraz z "Hell's Kitchen - Piekielna Kuchnia".

Podobnie jak to było w przypadku Pana Piotra Pustelnika "nie zaiskrzyło" od razu.
Przyznaję się, początkowo było dość szorstko. Pierwsze wrażenie - mało pozytywne mówiąc delikatnie...
Oglądając pierwszą edycję "Top Chefa" tak popatrzyłam na Pana Wojtka i pomyślałam sobie: "Ale buc! Wyżej sra niż dupę ma..."
No, serio, takie było moje pierwsze wrażenie, bo oto widzę jak wszyscy facetowi słodzą, wiecie "ach, och, szef szefów, ach, och, Gwiazdka Michelina", a on traktuje tych kucharzy biorących udział w programie jak gówno (moje bardzo subiektywne odczucie). Program oglądałam bo lubię, ale Człowiek mnie irytował... Do czasu...

Podobnie jak w przypadku Piotra Pustelnika - musiałam dojrzeć do tego "związku".
Przy którymś kolejnym odcinku coś mnie tknęło, poszperałam w necie, poczytałam i z każdym przeczytanym artykułem, wywiadem, obejrzanym czy wysłuchanym materiałem byłam w coraz większym szoku i coraz bardziej nie mogłam się do kupy pozbierać.
Jak zobaczyłam co ten Człowiek potrafi wyczarować na talerzu (polecam etiudki kulinarne "Kuchnia polska XXI wieku" i "Natura kuchni polskiej") to aż nie mogłam uwierzyć, że to się tak da, serio... Poczytałam o Jego nowatorskich pomysłach na wykorzystanie tradycyjnych polskich składników i aż się rozpłynęłam z zachwytu - lody sosnowe i jałowcowe, borowikowy sernik na zimno... ach, poezja... Brzmi cudnie, a smakuje na pewno bosko! (Spróbuję! Na pewno spróbuję! To moje wielkie marzenie!)
Jednak nie czary na talerzu sprawiły, że Pan Wojtek stał się dla mnie tym, kim się stał - Mistrzem, Autorytetem.

Bo niebywały talent to jedno, ale przede wszystkim - co sam powtarza - upór i ciężka praca, to jest klucz do sukcesu, do realizacji marzeń; talent i szczęście stanowią tylko niewielki dodatek.
Mimo trudności, mimo nieraz i upokorzeń uparcie dążył do tego by uczyć się czegoś nowego, wciąż i wciąż, podpatrywać najlepszych, czerpać od nich inspiracje i rozwijać się, by stać się najlepszym.
Stał się! Wielu ludzi zarzuca Mu, że jest zarozumiały, bo uważa, że na razie nie ma tu dla Niego konkurencji, no bo chyba jednak nie ma... Skoro wyznacznikiem standardów i wysokiej klasy jest w kulinarnym świecie Przewodnik Michelina to jak na razie nikt inny do tego poziomu nie doskoczył.
Upór, determinacja i ciężka praca.

Do tego bezkompromisowość, bo gdy chce się być najlepszym nie można sobie pozwolić na ustępstwa - tak względem dostawców, producentów żywności z którymi się współpracuje, załogi pracującej w restauracji, ale przede wszystkim - nie można sobie pozwolić na ustępstwa względem samego siebie; nie można powiedzieć "spoko, udało mi się, teraz mogę spijać śmietankę sukcesu i wrzucić na luz", bo sukces pryśnie jak bańka mydlana, jeśli ma trwać trzeba o niego zabiegać. Nigdy nie jest się tak dobrym, żeby nie można było być lepszym.

To imponuje, naprawdę. A co urzeka?
Skromność.
Szczerość.
Idealizm.
Wiara w ludzi, w to, że skoro daje się komuś słowo, to ma ono wartość wiążącą.
Wiara w Boga - w to, że dał talent, że prowadzi, że pomoże przetrwać nawet najtrudniejsze chwile.
Pokora wobec losu - jeśli coś się nie układa tak, jakby się tego chciało widocznie ma się ułożyć inaczej.
Miłość do najbliższych.
Romantyzm. (no to urzeka każdą kobietę :) )

Już wszystko? Pewnie nie, ale wystarczy.
I znów słowa J.Q. Adamsa: "Jeśli twoja aktywność inspiruje innych by więcej marzyć, więcej się uczyć, więcej działać i stawać się kimś więcej, to jesteś liderem."
O tak! Inspiruje mnie Pan Wojtek bardzo!
By marzyć - nie tylko o kolacji w Atelier, lodach świerkowych i serniczku z borowików, ale przede wszystkim o rzeczach dla mnie o wiele ważniejszych, które mogą się wydawać nierealne na pierwszy rzut oka, ale On uczy mnie wierzyć, że nie ma rzeczy niemożliwych! W moim życiu nie jest ostatnio jakoś bardzo różowo, ale widać tak ma być, widocznie najlepsze mam przed sobą i muszę do tego dojrzeć!
By więcej się uczyć - Tak! Rozwijać swoje pasje i talenty, które mi Jasność raczyła ofiarować!
By więcej działać - Jak najbardziej! Choćby w tak prozaicznej dziedzinie jaką wydawać by się mogło gotowanie ;) Bardzo lubię gotować, dobrze czuję się w kuchni, ale nie bardzo mam dla kogo gotować, nie bardzo mam z kim dzielić się swoimi pomysłami. Pan Wojtek zainspirował mnie by to jednak robić, by próbować, eksperymentować, choćby tylko dla siebie, dla własnej satysfakcji, dla własnej przyjemności, by ryzykować i zaufać swojej intuicji (a z moją kulinarną intuicją jest całkiem nieźle :) )
By stawać się kimś więcej - pracować nad sobą, nad swoimi słabościami, nad swoim podejściem do ludzi, świata i samej siebie, by każdego dnia być kimś lepszym niż jeszcze wczoraj - we wszystkich aspektach życia!

Nie miałam okazji poznać Pana Wojtka osobiście (ale nic straconego!), niemniej cieszę się, że "pojawił się" w moim życiu.
To zaszczyt móc powiedzieć, że ktoś taki jak On jest dla mnie Autorytetem, Mistrzem, Liderem!
Panie Wojtku, dziękuję za inspiracje!