wtorek, 28 marca 2017

"Czekam na was, ale się nie spieszcie…" – rok bez Jana…

    Dawno mnie nie było, ale czas najwyższy wrócić i chyba dziś to chyba całkiem dobry dzień na powrót…

    Dokładnie rok temu odszedł od nas Ks. Jan Kaczkowski, nas Brat Jan Kaczkowski, dla wielu (w tym i dla mnie, choć wcale nie zasługuję by tak o Nim mówić) po prostu Jan…

    Tylu ludzi dziś Go wspomina, opowiadają jak Go poznali, ile dla nich zrobił, jak wiele Mu zawdzięczają…
Ja też wiele mogę o tym napisać…


    Poznałam Jana… przez telewizję. 
Oglądałam jakiś reportaż o Nim, chyba na TVN… Był wtedy na sterydach i wyglądał strasznie, ale mimo tego i mimo faktu iż był śmiertelnie chory wydał się człowiekiem niesamowicie pogodnym, obdarzonym szczególnym poczuciem humoru i dystansem do siebie i tego, co Go spotkało, po prostu… nie dało się Go nie polubić…
A potem wyszperałam w internecie Jego videobloga i jakieś kazania i konferencje – najlepsze jakie w życiu słyszałam, a trochę ich było!
Wreszcie przeczytałam książkę „Szału nie ma, jest rak”… książkę, która wbiła mnie w ziemię i po lekturze której długo nie mogłam się pozbierać. 
Nie jest to łatwa książka, mówi o rzeczach trudnych, ale w taki sposób, że wszystko wydaje się jasne i oczywiste.
Ta książeczka dała mi więcej niż wszystkie rekolekcje i większość rozmów z „kościółkowymi”, właśnie dlatego, że jest taka autentyczna i prosta. 
Bo Wiara, Nadzieja i Miłość właśnie takie są – proste i należy o nich mówić w sposób prosty, a nie ubierać w strzeliste pustosłowie z którego nic nie wynika…
I wreszcie Warszawa, promocja książki „Życie na pełnej petardzie”…
Do końca życia nie zapomnę Jego pogodnych oczu, Jego ciepłego uśmiechu i tych żartów, którymi sypał jak z rękawa…
Móc poznać Go osobiście, mieć okazję uścisnąć Mu dłoń i zamienić choćby jedno zdanie to był największy zaszczyt i najwspanialsza łaska jaką Jasność mogła mi w swej dobroci ofiarować.

Dodawał mi sił. Za każdym razem gdy było ciężko wracałam do „Szału nie ma…” i od razu robiło się jakoś tak lżej…
Kiedy równocześnie z nawrotem starej kontuzji choroba znów mocniej dała o sobie znać, stanęłam w miejscu, z którego w sumie trudno jest zawrócić… 
Było źle, naprawdę… Nawet mój ulubiony pan doktor, który zazwyczaj kalkuluje na zimno, ale przy okazji nie traci optymizmu minę miał raczej niewyraźną… 
Nie mogłam sobie pozwolić na odpoczynek, a mój organizm bardzo tego potrzebował. Gdyby nie leki przeciwbólowe, lód i stabilizatory nie byłabym w stanie chodzić… Popołudniami, gdy wracałam do domu, kładłam się i nie raz wyłam w poduszkę z bólu, ale wtedy właśnie brałam sobie jedną z książek Jana, albo włączałam sobie jakąś Jego konferencję i robiło się trochę lepiej… 
Teraz już jest dobrze (no, względnie), ale do Janowych książek uwielbiam wracać, zawsze się wtedy uśmiecham, a czasem trochę płaczę, ale tak trzeba… 

Janie…
Dziękuję…
<3 <3 <3 


Strasznie tęsknię, ale nie będę się spieszyć… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz