sobota, 28 lutego 2015

INNI PISZĄ: Ks. Jan Kaczkowski - Jak umiera ciało?

     Dużo było ostatnio rozważań Ks. Jana i w ogóle tematu śmierci, dlatego dziś jeszcze artykuł autorstwa Ks. Kaczkowskiego o tym jak przebiega proces umierania...

Na dwa, trzy dni przed śmiercią skóra zaczyna inaczej odbijać światło, szczególnie w ciągu dnia. Z miękkiej, sprężystej staje się woskowa i sztywna. Zdecydowanie wyostrzają się rysy. Szczególnie nos, na jego środku pojawia się podłużne zagłębienie.

Przytomne osoby cały czas są ruchliwe, zachowują się jakby za kilkadziesiąt godzin nie mieli umrzeć - porządkują rzeczy, rozmawiają, jak gdyby nic się nie działo, jakby nie zauważali, że ich ciało powoli się zmienia.

Z pacjentami spotykam się przez kilka, czasami kilkanaście dni, odwiedzam ich kilka razy dziennie. Jednym z najtrudniejszych momentów jest chwila, gdy zauważam bruzdę na nosie. Wtedy wiem - to już czas. I często zastanawiam się, czy oni też to już wiedzą. Wydaje mi się, że nie. Mimo tego, że zdają sobie sprawę ze swojego stanu i intelektualnie pogodzili się ze swoim losem. Czym innym jest spodziewać się śmierci, nawet bliskiej aniżeli uświadomić sobie w poniedziałek rano, że umrę w środę, koło południa.

Na kilka godzin przed śmiercią aktywność ogranicza się już tylko do obrębu łóżka, poprawiania kołdry, sięgania po komórkę, układania poduszki, szukania wygodnej pozycji. Spojrzenie człowieka staje się nieobecne, czasami wzrok zawiesza się w niewiadomym, odległym punkcie. Oczy stają się szkliste. Umierający są w stanie normalnie rozmawiać, ale ich głos jest spowolniony, znika melodyczność - ton robi się jednostajny. Wtedy muszę być bardzo uważny i skupić się na tym, co mówią umierający.

W strumieniu słów przeplatają się zwykłe informacje (jaki to dzień tygodnia, kto był mnie odwiedzić, co jadłem) z ważnymi wyznaniami - pojawia się świadomość nadchodzącej śmierci, chorzy mówią o Bogu, o swoim lęku. Czasem opowiadają o odwiedzających ich bliskich zmarłych, którzy stają się dla nich realni na równi z żywymi. Jakby w momencie śmierci dwa światy: żywych i umarłych naturalnie się przenikały. W ciągu ostatnich kilku godzin życia człowiek staje się spokojny, poddaje się naturalnemu biegowi rzeczy.

Pierwsze zmieniają kolor paznokcie, a gdy dłonie i stopy sinieją, i stają się chłodne, oznacza to, że do końca zostało nie więcej niż dwie, trzy godziny. Wtedy umierający przeważnie traci świadomość, jeśli nie - to jest tylko w stanie odpowiadać przecząco lub twierdząco, czasem tylko ruchem głowy. Powieki opadają lub bywają półprzymknięte. Tylko pojedyncze osoby umierają z pełną świadomością - mówią ważne dla siebie rzeczy aż życie z nich uleci.

A gdy już nadejdą ostatnie chwile, oddech staje się coraz płytszy, człowiek przypomina rybę wyjętą z wody - łapie powietrze ustami. Mogą się zdarzyć nawet kilkunastosekundowe bezdechy. Mówi się, że wydaliśmy ostatnie tchnienie, ale to jest raczej wdech bez wydechu. Serce staje i przez cztery minuty obumiera mózg. Wtedy całe nasze ciało jeszcze przez kilkadziesiąt sekund jak gdyby ostatkiem sił próbowało złapać oddech. Potem nie dzieje się już nic. To koniec. Cisza i kompletny bezruch.

Trudno jest wtedy zrozumieć, że człowiek nic nie czuje, właściwie każdy obchodzi się z ciałem delikatnie, jakby żyło. A ono zaczyna bardzo szybko się zmieniać. Wprawdzie było woskowe, ale w ciągu pięciu minut po prostu zastyga. Staje się sino-szare i ewidentnie chłodne - temperatura organizmu dopasowuje się do temperatury otoczenia. Zgodnie z prawem ciążenia, krew, która nie jest już pompowana - opada, na plecach lub boku pojawiają ciemne wybroczyny - plamy opadowe. Jeszcze wtedy ciało jest nadal miękkie, za kilka godzin zesztywnieje. Potem trudno już zgiąć rękę lub rozprostować palce.

Jeśli ktoś nie może skonać, zapalam gromnicę, którą wkładam w dłoń umierającego i modlimy się litanią do patrona dobrej śmierci - św. Józefa lub do Wszystkich Świętych. Odmawiamy także Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Te modlitwy zazwyczaj pomagają odejść.

Nawet jeśli ktoś ma wątpliwości co do istnienia Pana Boga i rzeczywistości nadprzyrodzonej, to dla mnie proces umierania - a także to, że ktoś kilkanaście minut wcześniej był integralną osobą, która żałowała, kochała, modliła się, czyli ewidentnie była i żyła - nie kończy jej istnienia. Teraz, gdy przestało bić serce, miałoby go nie być? Tak po prostu? W odstępie kilkunastu minut? Dla mnie fakt ustania pracy organizmu nie jest dowodem na to, że człowiek przestał istnieć. Zawsze mówię pacjentom, że trzeba przeżyć własną śmierć - to jest zwycięstwo duszy nad ciałem.

[http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/z-bliska/cialo-jakich-malo/art,6,jak-umiera-cialo.html#]

czwartek, 26 lutego 2015

Gdy śmierć jest lepsza od życia...

   Godzinę temu natknęłam się na krótką wzmiankę o młodej, niespełna 14 letniej dziewczynie z Chile...

    Dziewczyna, chora na mukowiscydozę w poruszającym i bardzo emocjonalnym (nie ma się co dziwić) apelu, błaga o zgodę na eutanazję, która w Chile jest nielegalna, mówi, że jest już zmęczona chorobą, która z dnia na dzień wyniszcza jej organizm i niemiłosiernie ją osłabia, nie rokując przy tym na poprawę...
Valentina Maureira ma 14 lat i waży zaledwie 35 kilogramów. Choruje na mukowiscydozę - genetyczną chorobę powodującą m.in. przewlekłe stany zapalne organów wewnętrznych oraz gromadzenie się gęstego śluzu w układzie oddechowym. Choroba nieuleczalna, a chorzy mogą jedynie walczyć z objawami.
[...]
Przez powikłania związane z mukowiscydozą zmarł jej brat, a ona sama praktycznie nie opuszcza szpitala. – Miała już pięć operacji, które zadają jej dużo bólu i cierpienia. Obiecano jej poprawę, ale dla niej jest coraz gorzej – powiedział lokalnym mediom ojciec nastolatki. Dodaje, że nagranie było dla niego zaskoczeniem.
- Jestem zmęczona życiem z tą chorobą. Po 14 latach walki dzień po dniu ja i moja rodzina mamy dosyć. Jestem zmęczona walką - powiedziała Valentina w rozmowie z BBC Mundo.

Sprawa stała się niezwykle głośna w Chile i trafiła nawet na szczeble rządowe. Rzecznik rządu Alvaro Elizalde powiedział w czwartek, że sprawą zainteresował się minister zdrowia, który jest w kontakcie z rodziną Valentiny.

Prawdopodobnie jednak prośba nastolatki nie zostanie zrealizowana. Lekarze twierdzą, że stan dziewczyny nie zagraża jej życiu. Eutanazja jest w Chile nielegalna.

http://www.tvp.info/19035250/chora-na-mukowiscydoze-14latka-z-chile-blaga-o-smierc-prosi-o-zgode-na-eutanazje
     W takich sytuacjach zawsze zastanawiam się co byłoby dla takiego pacjenta lepsze...
       No tak, zaraz mi ktoś powie, że "nie zabijaj", "Bóg dał życie i tylko Bóg może je odebrać"... A już najbardziej rozbraja mnie tekst o potrzebie łączenia cierpienia z cierpieniem Chrystusa, no to mnie po prostu rzuca na kolana... Cytując znów Ks. Jana: "jeśli ktoś mi mówi z pozycji zdrowego kaznodziei: >złącz swe cierpienia z cierpieniem Chrystusa<, mam mu ochotę opowiedzieć historię o wężu, czyli: sss..."

    Wiem - z książki Ks. Jana i z własnych doświadczeń niestety również - jak się sprawy mają w przypadku pacjentów onkologicznych w terminalnym stadium choroby, ale co z innymi chorymi, którzy cierpią wcale nie mniej?
Gdzie przebiega granica między zasadami medycyny (zwłaszcza paliatywnej), a terapią uporczywą?
Gdzie jest granica między leczeniem, a torturami?

     Historia tej dziewczyny ścisnęła mnie za serce, ale jest coś, co mnie przeraziło: "Prawdopodobnie jednak prośba nastolatki nie zostanie zrealizowana. Lekarze twierdzą, że stan dziewczyny nie zagraża jej życiu."
Czyli co?
Wyleczyć się tego nie da, ale przecież jeszcze nie umierasz więc nie ma tematu?
A co z prawem do godnej śmierci?
I nie, nie koniecznie mam tu na myśli eutanazję, ale śpiączkę terapeutyczną, stosowaną w medycynie paliatywnej sedację, która pozwala na wyłączenie świadomości chorego, przez co nie odczuwa on tak dojmującego bólu...

Jak czytaliście książkę Ks. Jana to wiecie, jest w niej na ten temat całkiem sporo.
     "W medycynie paliatywnej istnieje zasada, że pacjent nie może umrzeć z czterech powodów: z głodu, z pragnienia, z bólu ani nie może się udusić. Ale nawet te powody w pewnych momentach przestają się liczyć i mamy do czynienia z konfliktem między zasadami medycyny paliatywnej a terapią uporczywą. Nawet jeśli określona procedura medyczna jest skuteczna w jakimś minimalnym stopniu, ale właśnie jest nieproporcjonalna, czyli pacjenta tak boli podanie jedzenia albo tak mu to szkodzi, że pozorny zysk służy bardziej nam niż naszemu ego - że działamy, że walczyliśmy do końca - niż pacjentowi.
[...]
Organizm dziecka często może wytrzymać więcej procedur medycznych niż organizm dorosłego człowieka. Pytanie jednak, czy musi i czy powinniśmy je narażać na dodatkowe cierpienie".
      Niestety, to wszystko nie jest takie proste jak się wydaje... Tak-tak, nie-nie... życie nie jest czarno-białe... składa się z odcieni szarości...

Mówi się że cierpienie uszlachetnia...
Może...
Ks. Józef Tischner miał nieco inne zdanie w tej kwestii...
Ale i tak na zawsze zapadną mi w pamięć słowa Piotra, męża Joanny "Chustki" Sałygi (szczerze polecam bloga i książkę) :
"Nie ma nic szlachetnego w cierpieniu, w tym, że człowiek wyje jak zwierzę. Asia umarła, cierpiąc. Nikt, kto nie widział umierającej w cierpieniu osoby, nie czuł bezsilności, nie zdaje sobie sprawy, jakie to straszne..."


szczegóły spotkania z Ks. Janem Kaczkowskim w Pile :)


     Kochani, spotkanie z Ks. Janem Kaczkowskim w Pile odbędzie się 28. kwietnia 2015 roku (wtorek) o godzinie 16:30 w INWEST-PARK Sp. z o.o., ul. Dąbrowskiego 8.
A wieczorem Msza Święta :)

niedziela, 22 lutego 2015

Spotkanie z Ks. Janem Kaczkowskim w Pile!


   Do południa było o bliskości, a teraz... zaproszenie!

Szanowni a Zacni, Ks. Jana Kaczkowskiego myślę, że nie trzeba przedstawiać nikomu zaglądającemu na tego bloga. Już trochę Go poznaliście - pisałam o Nim gdy wspominałam o książce "Szału nie ma, jest rak", były linki do rekolekcji wielkopostnych, teraz nadarza się okazja by spotkać się z Ks. Janem osobiście!!!

   Spotkanie otwarte z Ks. dr Janem Kaczkowskim odbędzie się 28. kwietnia (wtorek) w Pile!
Więcej szczegółów już niebawem na blogu i na stronie wydarzenia na fb

Wybieram się, oczywiście że się wybieram i Was Kochani też zapraszam serdecznie!!!

Ks. Jana słów kilka o bliskości.

    Znowu słów parę z "Szału nie ma, jest rak". 
Coś czuję, że jeszcze kilka takich wpisów się na blogu pojawi, bo mądrego to i posłuchać (poczytać) przyjemnie, prawda?

Tym razem refleksje Ks. Jana o potrzebie i znaczeniu bliskości w życiu człowieka. 
Warto sobie dobrze przemyśleć słowa Księdza...

[...] Nie doceniamy zwykłej bliskości, przytulania, głaskania - często patrzymy na tego rodzaju gesty podejrzliwie, także w Kościele. Dziś zbyt często wszystko kojarzy się nam seksualnie. Zupełnie niepotrzebnie. Przytulanie jest cudowne, jest słodkie. Mówiłem kiedyś kazanie o przytulaniu, czyli o tym, jak się przygotować na najtrudniejsze momenty w życiu.
Mówię absolutnie poważnie - przytulanie i tego rodzaju czułe gesty okazują się tu bardzo pomocne. Kłopot w tym, że my nie tylko ich nie doceniamy, ale często nie potrafimy ich okazywać. Bliskości nie można się nauczyć, nie ćwicząc jej. A niestety, ten rodzaj ćwiczeń wciąż jest bardzo trudny dla dużej części facetów. Ciągle jeszcze się zdarza, że właśnie ojcowie w relacjach z dziećmi, zwłaszcza synami, stosują zasadę, że mężczyzna to nie mazgaj, czyli nie płacze, i nie baba, żeby go brać na kolana i przytulać. Rzeczywiście, dwudziestolatka brać na kolana byłoby trudno, zwłaszcza jeśli przerósł nas o głowę, ale dlaczego go nie przytulić? Na Kaszubach wciąż pokutuje stara formuła wychowawcza: "Stille! Dopóki trzymasz nogi pod moim stołem, musisz mnie słuchać". Gówno prawda, dzieciak nic nie musi.
[...]
Mały człowiek nie jest niewolnikiem dużego człowieka. Nie jest też partnerem. Trzeba go jednak traktować po partnersku, czyli adekwatnie do jego wieku. Nieduża różnica, ale bardzo ważna. Duży człowiek powinien traktować małego człowieka po partnersku, czyli również wymagania dostosowywać do jego poziomu
.
I tutaj wróćmy do przytulania - jeżeli dziecko nie było przytulane, jeżeli się je lekceważyło, jeżeli na przykład do taty przychodzi pięcioletni synek z połamaną zabawką - co dla niego w tym momencie było największa życiową tragedią - i był zlekceważony, wyśmiewany za to, że płakał, za to, że sobie z czymś nie poradził, to nie ma się co dziwić, że nastolatek nie przyjdzie powiedzieć, że ma problem z kolegami, z narkotykami, z czymkolwiek.
Po prostu to trzeba wypracować - czuły dotyk, przytulanie, całowanie, wspólne przewalanie się po podłodze, rozmowy:  żartobliwe, głupkowate i poważne.
   Jedno z moich najcudowniejszych wspomnień z dzieciństwa to zapach mojego ojca i to, jak wyciągał nas, dzieciaki, za nogi z łóżka; że można było się po nim wspinać, siłować się z nim. Oczywiście, są różne modele wychowania, mój dom był akurat pod tym względem bardzo liberalny. Ale przecież w zupełnie tradycyjnym sposobie wychowania również jest miejsce na bliskość między rodzicami i dziećmi czy między rodzeństwem. W dorosłym życiu ta potrzeba bliskości w nas nie zanika i dotyczy to, oczywiście, również celibatariuszy. Choćbyśmy nie wiadomo co z nią robili, ona po prostu w nas jest. Nie możemy dać się wykastrować z naszej potrzeby bliskości - ona jest bardzo ważna i bardzo potrzebna.
   To pewnie zabrzmi dość odważnie, ale co tam. Mam przyjaciela, też księdza, z którym znamy się całe lata. On jest człowiekiem bardzo łagodnym i niesłychanie serdecznym, na powitanie czy pożegnanie nie wstydzimy się siebie nawzajem przytulić. Pamiętam też - to będzie jeszcze bardziej podejrzane, ale uważam, że nie ma co dawać się terroryzować politycznej poprawności - że podczas wyjazdu na weekendową wycieczkę z którymś z moich "synków" zdarzyło się, że w hotelowym pokoju dano nam małżeńskie łoże. Rozbawiła nas ta sytuacja. Poszliśmy spać i na dobranoc w tym łóżku mocno przytuliliśmy się na chwilę do siebie. Niesamowita sytuacja, to było tak ufne, jak kiedyś z moim ojcem. Nie było w tym ani krztyny seksualizmu, tylko pełne zaufani, prawdziwa bliskość.
[...]
   To straszne, że dziś tak łatwo na gesty czystej czułości niemal automatycznie nakłada się seksualną otoczkę. Niepotrzebnie zaczynamy patrzeć z podejrzliwością i lękiem na coś, co ze swojej natury - jako relacja przyjacielska czy rodzicielska - jest życiodajne i piękne. Przecież dotyk, przytulenie, pocałunek nie muszą być ani namiętne, ani tym bardziej perwersyjne. Mogą być po prostu tkliwe i czułe.

- Różne nadużycia natury seksualnej, również w Kościele, sprawiły, że w tej materii bywamy przewrażliwieni. Byłoby jednak okropne, gdybyśmy zrezygnowali z prawa do okazywania sobie tkliwości czy czułości.

- Jestem jak najbardziej za okazywaniem ich sobie, tym bardziej że w tym momencie moja rozmówczyni gładzi mnie bardzo miło po rączce (śmiech). Z radością ten Twój gest przyjmuję.
   Ciepłe gesty okazują się bardzo przydatne także w najbardziej tragicznych momentach życia, kiedy nie mamy słów, żeby kogoś pocieszyć, albo ta druga osoba nie może nas usłyszeć. Jak chociażby wyrazić bliskość mamie, która jest nieprzytomna? Można tylko gładzić ją po ręku, nic nie mówić, tylko tym gestem i myślami wyrażać jej czułą bliskość.
   Co tu wiele mówić, to wszystko najprawdziwsza prawda, dość smutna niestety...
W sensie nie że przytulanie jest smutne - o nie, cytując Ks. Jana: "Nie mówiłem Ci jeszcze - przytulanie jest słodkie i urocze!" - smutne jest to, że wielu, bardzo wielu ludzi niezwykle podejrzliwie patrzy na wszelkie przejawy miłości i czułości...

W codziennym życiu często zapomina się o bliskości, a potem... a potem jest już za późno i pozostaje tylko smutna refleksja nie w porę: "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą..."

 Jak ważna jest bliskość w chwilach trudnych przekonałam się na własnej skórze już nie raz.
Kiedy dowiedziałam się o chorobie mamy byli przy mnie Paula i Piotr - gdyby nie ich obecność nie wiem jak bym sobie poradziła z tym wszystkim - ze strachem, z tymi wszystkimi dziwnymi myślami, czarnymi scenariuszami, które kołatały się w mojej chorej głowie. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale gdyby się nie skończyło, nie wiem czy poradziłabym sobie bez nich, bez ich bliskości, czułości i serdecznej cichej obecności...

Półtora tygodnia temu mój Przyjaciel pochował Ojca... 
Nie mogłam być na pogrzebie, bo dowiedziałam się o wszystkim zbyt późno, ale w środę pojechałam Go odwiedzić... Czułam że muszę to zrobić, że muszę tam być choćby tylko na chwilę, choćby tylko dla jednego wypowiedzianego zdania, jednego spojrzenia, uśmiechu, jednego zapewnienia, że nawet w najgorszych chwilach nie zostawię Go samego.
Jałmużna Serca... właśnie o to chodziło... 
Moja obecność była dla Niego wielkim zaskoczeniem, ale ucieszył się... 
Ktoś wszedł w Jego świat i na chwilę chociaż starał się odciągnąć od złych myśli, starał się pomóc zapomnieć o smutku, pustce i stracie...Rana Jego serca będzie goić się jeszcze długo, jeszcze długo pewnie podróż do rodzinnego domu będzie wyzwaniem ponad siły, ale po raz kolejny zyskał pewność, że są ludzie, dla których jest ważny, którzy Go kochają i troszczą się o Niego, którzy w miarę swoich (nieraz niewielkich) możliwości będą przy Nim, będą Go wspierać nawet w tak trudnych chwilach...



   Pamiętajcie o bliskości i czułości, ćwiczcie ją i pielęgnujcie, zanim będzie za późno...

czwartek, 19 lutego 2015

Pomoc dla Mirka

    O tym, że chodziłam na pielgrzymki to już wiecie, ale dziś nie o pielgrzymkach będzie... 
Piszę do Was po prośbie...

   Nasz kolega z pielgrzymki (w zasadzie powinnam powiedzieć Brat) - Mirek Witemberg potrzebuje wsparcia.
Jeden z Jego synów jest poważnie chory, choruje od urodzenia, przeszedł już wiele operacji, a dla normalnego (względnie normalnego) funkcjonowania potrzebuje nieustannej rehabilitacji. 
Rehabilitacji, która jest niezwykle kosztowna, a co tu dużo mówić - w domu Mirka się nie przelewa...
Dlatego Mirek i my - Jego przyjaciele z pielgrzymki zwracamy się do wszystkich ludzi dobrej woli z prośbą o pomoc finansową. Liczy się każda, nawet najdrobniejsza kwota. 

Wszystkie wpłaty można przekazywać na konto: 

PKO BP Oddział 1 w Kole
11 1020 2762 0000 1102 0018 8029
z dopiskiem - rehabilitacja. 

 

niedziela, 8 lutego 2015

Ks. Jana słów kilka o Kościele.

    O książce Ks. Jana Kaczkowskiego "Szału nie ma jest rak" pisałam Wam już dawno.
Nie wiem czy ktoś z Was po nią sięgnął, ale ja wracam do niej co jakiś czas, bo jak już mówiłam nie raz - mądrego to i przyjemnie posłuchać.
    Wydarzenia związane z osobą Ks. Lemańskiego, kościelni hierarchowie wszystkich szczebli rzucający klątwy i gromy we wszystkich, którzy ośmielają się mieć inne zdanie niż oni, czy choćby pewne wątpliwości, wyzywający od niewierzących każdego, kto ma czelność zadawać pytania o sens i treść, kościelno-prawicowa nagonka na Fundację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i samego Jurka Owsiaka - to wszystko budzi moją coraz głębszą i coraz bardziej gorzką refleksję nad tym, czym jest Kościół jako instytucja...

- Powiedziałeś przed chwilą: "Pewne rzeczy z wiekiem się zmieniają, ale fundamenty - Pan Bóg, Eucharystia, wiara w obecność Chrystusa w Ofierze nie przechodzą". Co u Ciebie się zmieniło?

- Jako dziewiętnastolatek wierzyłem w Kościół jak ideowy komunista w partię. To się zmieniło. Niestety, jestem zawiedziony Kościołem jako instytucją totalną, która ci mówi, co masz myśleć, gdzie masz mieszkać, która mówiąc o wolności i godności człowieka, często sama ją depcze. Nawet prawo kanoniczne nie jest w Kościele respektowane - mam na myśli prawo do obrony, do dobrego imienia, do wolności, także wolności sumienia. Dzieje się tak szczególnie wobec duchownych, a zwłaszcza wobec zakonnic.

- Ale przecież od początku wiedziałeś, że będziesz musiał być posłuszny swojemu biskupowi, proboszczowi...

- Wiedziałem - jestem i będę posłuszny. Przecież po to przyrzekałem swojemu biskupowi i jego następcom cześć i posłuszeństwo, a nie po to, żeby robić z gęby cholewę. Ale posłuszeństwo i cześć mają swoje granice. Są nimi Dekalog, prawo kanoniczne oraz prawo naturalne, które mówi: dobro czyń, a zła unikaj. Cześć nie może być bałwochwalstwem, a posłuszeństwo - zgodą na irracjonalne polecenia. Jeśli biskup mówi: sadźcie kwiatki do góry korzonkami, bo taka jest wola Boża, to chyba w tym przypadku nie muszę być posłuszny. Wydaje mi się, że model bezdyskusyjnego posłuszeństwa w Kościele, bez dania prawa do odpowiedzi lub chociażby prawa do stawiania pytań, już dawno - a zwłaszcza po II Soborze Watykańskim - minął.
Miałem kiedyś rekolekcje dla katechetów, na których było dużo zakonnic. W luźnej rozmowie z siostrami pojawił się temat, na ile nasze powołanie może mieć charakter działania psychologicznego: czy wybierając je, szliśmy wyłącznie za wezwaniem Boga, czy czasem podświadomie przed czymś nie uciekaliśmy. I okazało się, że osiemdziesiąt procent tych sióstr to córki alkoholików. To zastanawiające, biorąc pod uwagę fakt, że jednym z charakterystycznych syndromów DDA jest unikanie konfliktów i podatność na wchodzenie w przemocowe relacje z przełożonymi, zwłaszcza w przemoc natury psychicznej. Potworne historie. Patrząc na siostry zakonne często mam nieodparte wrażenie, że wiele z nich zostało wręcz wepchniętych w opacznie rozumianą rolę pokornych służebniczek Chrystusa. Do tego jeszcze uzależnienie finansowe - trzeba o wszystko prosić: w skrajnych wypadkach bywa, że nawet o podpaski. To nie może nie rodzić poczucia upokorzenia.

- Może cnoty ewangeliczne, którymi zobowiązują się żyć osoby wstępujące do zakonu, należałoby dziś na nowo zinterpretować, poddać je próbie, jeśli nie uzgodnienia, to choćby dialogu z duchem czasu?

- Nie w pełni wiem, jak miałby wyglądać Kościół, którego chciał Chrystus. Myślę jednak, że wolno mi wątpić w to, że chciał w Kościele hierarchicznej i feudalnej struktury, która jest pokłosiem średniowiecza. Chyba mocniej należałoby wziąć sobie do serca Chrystusowe wezwanie: "Nie chciejcie, żeby wam służono". Pewnie są wspólnoty, które dobrze funkcjonują, ale ja sam znam wiele wstrząsających przykładów nadużyć, elementarnego braku poszanowania godności osoby ludzkiej w konkretnej siostrze zakonnej.
[...]
A jeśli chodzi o własne podwórko, to - mówiąc marketingowo - produkt, jaki serwuje typowa parafia, jest na żenującym poziomie, począwszy od plastikowego wystroju kościoła po poziom kazań czy w ogóle oferty duszpasterskiej. Znaczna część moich kolegów, gdyby ich oceniać jedynie pod względem profesjonalizmu wykonywanej pracy, straciłaby robotę. W Kościele pracuje się jak za komuny, to znaczy często się... nie pracuje. Dominuje bylejakość w pracy duszpasterskiej, w sposobie sprawowania liturgii, w tak zwanej posłudze myślenia, do której Kościół również jest powołany i którą zobowiązany jest pełnić.

- Dlaczego tak jest? Przecież chyba księdzem zostaje się częściej z powołania niż na przykład z braku innego pomysłu na życie?

- [...] Mógłbym wymienić mnóstwo negatywnych cech duchowieństwa, ale to byłoby paskudne uogólniania i dęcie w jedna tubę z niektórymi liberalno-lewicowymi mediami. O słabościach - takich jak brak odpowiedniego wykształcenia, obycia, czasem zwyczajne ludzkie chamstwo - i innych negatywnych rzeczach dobrze wiemy. I nie ma co się nad nimi pastwić. Trzeba je zauważać i w miarę możliwości eliminować. Ale są tez inne problemy, jak choćby wypalenie i przepracowanie księży. Jeśli wikariusz ciągnie parafię właściwie sam - bo jego dwóch zazwyczaj starszych kolegów ma wszystko gdzieś - i tylko czeka, aż się skończy kolęda, żeby podzielić się z proboszczem zebranymi pieniędzmi, lub próbują tego proboszcza okraść - to w końcu dosięgnie go zwątpienie. Księża są dziś często wypaleni. Są samotni. Nie daje się im prawa do przeżywania kryzysu.

- Spotkałam wielu księży, którzy tak widzą Kościół. A jednak i oni, i Ty trwacie w kapłaństwie.

- Wciąż wierzę, że w Kościele działa Pan Bóg. Powiem jednak coś, co w moim ewentualnym procesie beatyfikacyjnym (śmiech) może zadziałać na niekorzyść: wcale nie jestem przekonany, że gdybym był zdrowy, do końca życia dotrwałbym w kapłaństwie. Pragnąłbym tego bardzo i jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałem sobie życia bez kapłaństwa. Teraz już teoretycznie z trudem mógłbym je sobie wyobrazić. Sama instytucja czy te feudalne układy w Kościele tak potrafią człowiekowi dopiec i tak wymęczyć, że nawet najwyższy poziom duchowości często nie jest w stanie utrzymać go w tych ramach. Wcześniej nie rozumiałem tych, którzy odchodzą, teraz już jestem łagodniejszy w ocenach. Jeśli takiej opresyjnej strukturze, jaką bywa Kościół instytucjonalny, przyjdzie się zmierzyć z miłością kobiety i mężczyzny, to zazwyczaj wygrywa miłość do kobiety, a nie do Kościoła.

- Nic tu nie mówisz o miłości do Boga?

- Mogę sobie wyobrazić, że taki sponiewierany ksiądz bardziej będzie w stanie realizować swoją miłość do Boga w bliskiej więzi z kochającą kobietą, niż z instytucją, od której wiele wycierpiał. Wydaje mi się jednak, że to zawsze jest dramat...
   Trudno mi się nie zgodzić z tym, o czym mówi Ks. Jan... To smutne, ale naprawdę trudno mi się z tym nie zgodzić.
Coraz częściej widzę księży, którzy podchodzą do swoich obowiązków jakby to była co najmniej jakaś potworna kara, przyjść, odrobić pańszczyznę i wrócić do domu. Mam wrażenie, patrząc na nich i słuchając tego, co mówią, że to tylko wyświechtane frazesy, którymi każdy jeden wyciera sobie gębę i rzuca nimi na prawo i lewo, wymagając od wiernych, że oto tak mają postępować, bo "zaprawdę godnym to i sprawiedliwym, słusznym i zbawiennym jest", ale sam ma to głęboko gdzieś, jego to nie dotyczy, bo oto on jest namaszczonym, wybranym, a wybrańców nie obowiązują nakazy i zakazy.
Często odnoszę wrażenie, że wielu księży mówiąc o prawie samemu stawia się ponad nim. Wymagają od wiernych, ale nie od siebie, a przecież mówi Mądra Księga: "Komu wiele dano od tego i wiele wymagać się będzie".
To dlatego coraz trudniej mi znaleźć miejsce w tej "wspólnocie", to dlatego jest mi ona coraz bardziej obca...

    Nie jestem święta i bez grzechu, nie jestem wzorem cnót i doskonałości, o nie, ale obłudy zdzierżyć nie mogę...
Jeżeli fakt, że nie zgadzam się z niektórymi tezami głoszonymi przez kościelnych hierarchów, że nie potępiam Ks. Wojtka Lemańskiego, Ks. Adama Bonieckiego, Jurka Owsiaka, czy Nergala, że nie obchodzę kolejnych miesięcznic i rocznic katastrofy smoleńskiej, że nie chcę palić na stosie homoseksualistów, ateistów, Żydów, masonów i cyklistów; że nie śpiewam "ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie"; że mam odwagę mieć wątpliwości i zadawać pytania - jeśli to wszystko sprawia, że nie jestem "prawdziwą katoliczką", że jestem "niewierna" to w porządku.
Chyba nawet tak wolę!

"Nie masz bracie prawa, nie masz racji..."


Słucham jej z przerwami od prawie roku i coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że autorzy trafili w sedno...

Jak piszą o utworze sami twórcy:
Utwór ten powstał zainspirowany historią ks. Wojciecha Lemańskiego, człowieka, który popadł w konflikt ze swoimi przełożonymi - hierarchami kościelnymi.
Ks. Wojciech od początków swojej kapłańskiej drogi wspierał dialog polsko-żydowski, dążąc do wyjaśnienia niejasnych sytuacji z przeszłości, oraz budowaniu wzajemnych relacji obecnie. Jedną z głośniejszych spraw, którą zajmował się Wojciech Lemański, było wyjaśnienie mordu w Jedwabnem.
Refren (będący grą słowną) odnosi się do słów wypowiedzianych przez pewnego biskupa do ks. Lemańskiego : "Niech ksiądz powie, czy ksiądz jest obrzezany?".
Utwór ten nie manifestuje naszych poglądów politycznych, czy też religijnych. Jest jedynie naszą subiektywną oceną pewnych zaistniałych sytuacji; ukazaniem natury ludzkiej, strachu przed prawdą.

niedziela, 1 lutego 2015

"Za tę ojców nadgorliwość w wierze w wyższą sprawiedliwość, która każe ufać w dobra triumf nad złem..."

   Nie miałam czasu i siły by pisać, stąd tak dawno mnie nie było, ale jest kilka spraw dla mnie istotnych. Spraw, które przy obecnym natłoku informacji wydać się mogą przestarzałe i nieaktualne, ale dla mnie na aktualności nie straciły i nie stracą...

   20. stycznia media zagrzmiały, że oto Watykan odrzucił odwołanie Ks. Wojciecha Lemańskiego i podtrzymał karę suspensy nałożoną na Niego przez bp. Hosera w sierpniu minionego roku...

   Przestałam wierzyć w tzw. wyższą sprawiedliwość... naprawdę...
Kiedyś jeszcze miałam złudzenia, że to się przecież tak nie może skończyć, że nie może być tak, że zwyrodnialców się kryje i broni za wszelką cenę, a dobrego człowieka, może nieco niepokornego, ale człowieka, który swoją posługę stara się pełnić najlepiej jak umie każe się z całą surowością za to, że ma odwagę mówić to, co wielu ludzi myśli już od dłuższego czasu.
Procedura odwoławcza nie została jeszcze wyczerpana i jak mówił pełnomocnik Ks. Wojtka ma On zamiar z niej skorzystać, ale na to potrzeba pieniędzy, a tych Ks. Wojciechowi jakoś ostatnio nie zbywa, są jednak ludzie, wielu ludzi, którzy deklarują pomoc finansową, aby procedura odwoławcza mogła mieć ciąg dalszy.

Z oświadczenia Pełnomocnika Ks. Lemańskiego:

Wobec niezwykłego odzewu na informację zamieszczoną na tej stronie oraz rozpowszechnioną przez media jako pełnomocnik księdza Wojciecha Lemańskiego informuję:
Ksiądz Lemański szczerze dziękuje wszystkim za deklarowaną i okazywaną mu pomoc.Informacja o odrzuconych przez Watykan rekursach była odpowiedzią na liczne zapytania w tej sprawie.
Z racji na ostateczność decyzji Stolicy Apostolskiej nie ma potrzeby gromadzenia funduszy na kontynuowanie tamtych postępowań.
Gdyby procedowanie rekursu wobec kary suspensy doszło do etapu rozpatrywania przez Kongres Sygnatury Apostolskiej ksiądz Lemański deklaruje skorzystanie z oferowanej mu pomocy na pokrycie kaucji sądowej i kosztów procesowych.
Informuję jednocześnie, że od 1 października br. ksiądz Lemański podjął studia na Uniwersytecie Warszawskim.
Jeśli procedura apelacyjna nie zakończy się w Kongregacji ds duchowieństwa uchyleniem kary i powrotem księdza Lemańskiego do czynnego duszpasterstwa to podejmie on pracę przyjmując jedną z otrzymanych ofert.
Trwające procedury rekursowe będą prowadzone aż do ich prawomocnego rozstrzygnięcia.
Przy okazji wyjaśniam, że przywołana w mediach prośba księdza Lemańskiego do kurii warszawsko-praskiej o wsparcie materialne dotyczyła opłat związanych z zamieszkiwaniem u zaprzyjaźnionego, emerytowanego kapłana w Tłuszczu.
Kuria nie udzieliła takiej pomocy.
Od września br. ksiądz Lemański zamieszkuje w domu rodzinnym i o pomoc kurii nie zabiega.
  Fiat Iustitia!
Niech się stanie Sprawiedliwość!
Ks. Wojtku, dopóki walczysz jesteś zwycięzcą!
Walcz! Nie poddawaj się! Z podniesioną głową idź Drogą, którą wybrałeś, z otwartą przyłbicą, nigdy na kolanach!

"Bądź wierny. Idź."