środa, 30 kwietnia 2014

"Fanatyzm to też taka wiara..."

Zdjęcie znalazłam na facebooku i przyznam Wam się, Drodzy - ręce mi opadły...
Zaraz ktoś powie, że znowu jeżdżę po Kościele, po wierze i wierzących, że sama Boga w sercu nie mam i nie szanuję żadnej świętości...
Kto zna to wie, kto nie zna i tak nie uwierzy, a ponieważ tylko winny się tłumaczy to ja się tłumaczyć nie mam zamiaru...
Wierzę - w Boga i Bogu, jakkolwiek patetycznie i pompatycznie to zabrzmi, ale etap fanatyzmu, udowadniania komuś czegoś za wszelką cenę i nawracania na siłę mam już, chwała Jasności, dawno za sobą.
Od dłuższego już czasu obserwuję w polskim społeczeństwie (choć pewnie nie tylko w Polsce zjawisko takie występuje) coraz wyraźniejszy podział na ludzi prezentujących w kwestiach wiary stanowiska bardzo skrajne.
Z jednej strony są ci, którzy w Boga nie wierzą, reprezentując przy tym postawę tzw. wojującego ateizmu, który najczęściej ma niewiele wspólnego z refleksją intelektualną, a wypływa ze skrajnego antyklerykalizmu - coś na zasadzie (wybaczcie wielkie uproszczenie): "Nie wierzę w Boga bo każdy ksiądz to pedofil".
Po drugiej stronie mamy z kolei fanatycznych wyznawców, w polskim przypadku, rzymskiego katolicyzmu - którzy w każdym człowieku niewierzącym w Boga, bądź wierzącym w innego Boga (Bogów), czy też będących osobami wierzącymi ale całkowicie areligijnymi (dla niezorientowanych - tak, można wierzyć w istnienie Boga nie będąc przy tym wyznawcą żadnej religii), widzą śmiertelne zagrożenie, które trzeba wyeliminować w trybie natychmiastowym, najlepiej ogniem i mieczem...

I tak jak ateistów (także tych wojujących), ani antyklerykałów tykać nie będę (przynajmniej teraz), tak fanatycznych katolików tykać będę bardzo, a to z jednego powodu - sama zostałam ochrzczona w religii chrześcijańskiej, w obrządku rzymskokatolickim i w tym duchu mnie wychowano. Jestem częścią wspólnoty Kościoła rzymskokatolickiego i bardzo mnie boli, że wrzuca się mnie do jednego worka z tymi wszystkimi wojującymi "katotalibami", którzy walczą ze wszystkim co inne, we wszystkim widzą diabła, i w imię miłosiernego Boga krzywdzą innych, a przy tym są z siebie dumni, bo przecież oni jako ostatni sprawiedliwi bronią prawdziwej wiary...

Dlaczego tak trudno pojąć i uszanować fakt, że Bóg dał człowiekowi rozum i wolną wolę po to, by człowiek sam z darów tych korzystał?
Dlaczego uważacie drodzy fanatyczni wyznawcy, że macie monopol na dobro i prawdę?
Dlaczego, na litość Światłości, uzurpujecie sobie prawo do mówienia innym w co i jak mają wierzyć?
Dlaczego nie potraficie zaakceptować, że człowiek który kieruje się w życiu wrodzoną zasadą "dobro czyń a zła unikaj" jest dobry, bez względu na to w co i czy w ogóle wierzy?
Dlaczego uważacie, że całowanie obrazów i relikwii zapewni wam jakąś szczególną łaskę? I czemu, na Jasność, więcej czcicie wszystkich możliwych świętych, a zapominacie, że cześć największa należna jest Bogu, który sam jest źródłem świętości i bez którego łaski nikt świętości nie osiągnie?

Żal mi tego dziecka na zdjęciu... Naprawdę mi malca szkoda...
Zmuszono je do oddawania czci komuś, kogo nie zna, i nawet nie wytłumaczono mu dlaczego powinno (?) to zrobić, tylko ciach, wszyscy to wszyscy, ty też klękaj i całuj, bo jak nie to cię paluchami wytkną i nas razem z tobą...

Po notce o szale kanonizacyjnym pomyślałam, że do tematu nie wrócę, ale to zdjęcie i sytuacja z minionej niedzieli kłują mój mózg i muszę się od tego kłucia uwolnić...
Jest niedziela, więc jak co niedzielę szykuję się do kościoła, wstać mi się średnio chciało, szczególnie że spać poszłam o bardzo późnej porze, więc stwierdziłam, że spoko, 11:30 będzie dobrze, akurat prosto z Mszy Świętej na obiad...
Ubieram się, w dużym pokoju oczywiście telewizor włączony transmituje uroczystości z Watykanu. Ubrana, gotowa, już mam wychodzić kiedy słyszę pytanie o to, dokąd to się wybieram. Jakież było zdziwienie, że odpowiedziałam, iż wybieram się do kościoła i teraz uwaga, będzie cytat: "To teraz idziesz? Nie pójdziesz na ucałowanie relikwii?" (w sąsiedniej parafii sprawowana była po południu dodatkowa Msza Święta, której zwieńczeniem było ucałowanie relikwii świeżo ogłoszonego świętym Jana Pawła II). Odpowiadam ze spokojem i zgodnie z prawdą, że nie, nie wybieram się...

Dlaczego o tym piszę?
Otóż dlatego kochani, że wiem, jak się wszystko skończy (w każdym razie w moim najbliższym otoczeniu wiem jak się skończy) - oto była wielka euforia, oglądanie wszystkiego co z papieżem związane było choćby w minimalnym stopniu, wszystko wokół przestawało istnieć w chwili, gdy na ekranie telewizora pojawiały się po raz n-ty te same obrazki z pielgrzymek i innych wydarzeń, w których papież brał udział, było chodzenie na specjalne Msze i całowanie relikwii... tyle tylko, że po euforii wróciło się do szarej rzeczywistości. 
Do spowiedzi znów pójdzie się zapewne dopiero na święta, czyli w grudniu, chyba że po drodze pogrzeb się zdarzy, albo inny podobny event...
Nie zmieniło się zatem nic...
A szkoda...

Dlatego proszę Was, drodzy współbracia w wierze... zacznijcie używać tego daru, któryście otrzymali - wolnej woli i rozumu. Nie bójcie się myśleć, nie bójcie się wątpić i zadawać pytania, bo tylko tak Wasza wiara będzie się rozwijać i doskonalić.
Przetestowałam to na sobie i wiem, że działa - intelekt, racjonalne spojrzenie na świat, próba dyskursu z Bogiem i o Bogu naprawdę nie szkodzi wierze, a wręcz przeciwnie - wynosi ją na wyżyny...

Pamiętajcie: "Fanatyzm to też taka wiara, z literą ważniejszą niż treść..." 
A chyba nie o to w tym wszystkim chodzi, prawda?...

"Życie to nie teatr"? Teatr to życie!

  
Kochani!
W imieniu Dyrekcji i Pracowników Miejskiego Domu Kultury w Turku, oraz swoim własnym oczywiście, pragnę Was zaprosić na 22 (już!) Turkowskie Prezentacje Teatrów Ulicznych "TURKOSTRADA", które odbędą się 3. maja br. w Turku.

"TURKOSTRADA" to impreza dla wszystkich! Dla dużych i małych, starych i młodych. Dla tych, którzy z teatrem są za pan brat, jak i dla tych, którzy nigdy jeszcze w teatrze nie byli, lub bywają bardzo rzadko.
Spektakle uliczne to zupełnie inne spojrzenie na teatr. Nie ma tu sztucznych granic między aktorem i widzem, tu każdy widz może stać się aktorem i częścią spektaklu! W widowisku ulicznym to teatr przychodzi do widza, staje się dostępny najbardziej jak to tylko możliwe.
Przyjdź! 
Przekonaj się!
Dotknij teatru i zakochaj się w nim!
Mówią, że "życie to nie teatr", tu spotkasz ludzi, dla których teatr to życie!!!

Zobacz co Cię czeka jeśli zdecydujesz się nas odwiedzić:

Poznański Teatr FUZJA w spektaklu "ODKRYWCY"



Spektakl "DZIAD I BABA Teatru Akademia Wyobraźni:






Teatr AKT i spektakl "IN BLUE":






I raz jeszcze Teatr Fuzja tym razem w spektaklu "DYWIDENDA":



Przyjdźcie!
Zobaczcie!
Nie będziecie żałować!

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Z Półki Książkoluba... cz. 4

Dobra, była mała odskocznia w postaci namiętnego pocałunku na planie programu kulinarnego, teraz czas na ciąg dalszy książkowych podróży :)

Pozostajemy, Drodzy, w kręgu książek Szymona Hołowni, a jakże. 
Na początek książka dla wielu być może bardziej znana niż "Ludzie na walizkach", 
a w każdym razie wcześniejsza.

Wydana przez Wydawnictwo ZNAK w 2009 roku książka pt. "TABLETKI Z KRZYŻYKIEM" ma stanowić, jak czytamy na okładce "pierwszą pomoc w lękach związanych z Bogiem, końcem świata, czyśćcem i duchami" i faktycznie spełnia to zadanie :)
Jak zauważa sam autor - najtrudniej przychodzi odpowiadać na te z pozoru najłatwiejsze, może troszeczkę naiwne i głupie pytania, wymaga to niemałego zaangażowania, ale i dystansu, by o rzeczy błahej mówić z sensem i do rzeczy, ale nie uczynić z niej przypadkiem zagadnienia, z którym trudno miałby sobie poradzić cały sztab filozofów i teologów. 
Jeżeli dręczą Was, Kochani, pytania w stylu: 
Czy Jezus nie mógł umrzeć ze starości? 
Jeśli oddam komuś nerkę, do kogo będzie ona należeć w dniu zmartwychwstania?
Czy E.T. jest katolikiem?
Czy ryby też utonęły w potopie?
Jeżeli Bóg jest Ojcem to kto jest Matką? itd. itp. zdecydowanie powinnyście sięgnąć po "Tabletki z krzyżykiem", są bowiem skuteczne i łatwe do przełknięcia ;)
Książka jest niezbitym dowodem na to, że o sprawach wiary i religii można mówić współczesnym językiem, w sposób lekki, dowcipny i przystępny, a jednocześnie z głębokim zaangażowaniem.
Tabletki podzielono na trzy grupy:
1. Tabletki o sławnych ludziach - a tu między innymi o Dawidzie, Jeremiaszu, Maryi, Józefie, Piłacie, a także o sataniście Harrym Potterze ;)
2. Tabletki fundamentalne - o Aniołach Stróżach, Bogu, modlitwie, grzechu i śmierci, a także o Boskim poczuciu humoru, czyli czy Bóg karze za żarty o sobie.
3. Tabletki pośmiertne - o niebie, piekle, czyśćcu, powiększaniu grona aniołków i o wszystkim co związane ze sprawami ostatecznymi. 

Warto przeczytać, naprawdę :)

I ostatnia (jak na razie) z książek Pana Szymona.
Właściwie powinnam chyba napisać Szymona Hołowni i Marcina Prokopa, bo zaiste, gdyby nie wkład obu Panów, książka by nie powstała.
"BÓG, KASA I ROCK'N'ROLL" to elektryzująca rozmowa dwóch ludzi o bardzo odmiennym spojrzeniu na sprawy religii, kultury i świata mediów. 
Jak powiedział o książce Marcin Prokop: "Prowadząc rozmowy składające się na tę książkę, robimy po prostu to samo co taksówkarz wiozący pasażera na lotnisko [...] czy kumple spotykającą się po robocie przy piwie. Przedstawiamy nasz punkt widzenia. Dyskutujemy. Spieramy się. Mówimy, co nam się wydaje. Wywalamy na stół to, co nam prywatnie w duszy gra. Tyle że zamiast o najnowszym serialu, biuście Dody [...] częściej gadamy o rzeczach, które mimo wszystko wydają nam się ważniejsze." 
Czytałam tę książkę naprawdę z wielkim zaciekawieniem, bo czytając ją czułam się uczestnikiem tej długiej i jakże pasjonującej dyskusji (podobnie jak w przypadku książki "Z krwi, kości i wiary"), a z każdą kolejną przeczytaną stroną, każdym kolejnym postawionym pytaniem i udzieloną odpowiedzią docierało do mnie, że często i mnie nurtują podobne problemu, często i ja na podobne pytania muszę odpowiadać...
Myślę, że i Wy, Drodzy, będziecie mieli podobne odczucia po lekturze :)

Piekielny pocałunek w Piekielnej Kuchni ;)

Uwielbiam takie akcje :D
Jak ktoś widział zapowiedź 4 odcinka polskiej edycji "Hell's Kitchen" to wie o czym mówię ;)
Oto uczestnicy mają do przygotowania danie obiadowe (takie raczej domowe, o ile zrozumiałam), różnie im to wychodzi, natomiast nowa uczestniczka przygotowuje danie, które zachwyca szefa Amaro... 

Tak bardzo zachwyca, że kończy się namiętnym pocałunkiem :)
Dlaczego o tym piszę? 
Bo teraz wszystkie portale plotkarskie i wszyscy fani programu jak i samego Modesta Amaro zastanawiają się kogo całuje i co na to jego żona... Jeśli ktoś oglądał pierwowzór polskiej edycji "Piekielnej Kuchni" pamięta zapewne identyczną sytuację. Oto niepozorna brunetka w okularach przygotowuje danie, o którym na początku Gordon Ramsay mówi, że wygląda jak dziecięce wymioty (o ile dobrze pamiętam), po czym próbuje i odpływa z zachwytu. Najpierw dziewczynę przytula, później całuje w policzek, później w drugi, a następnie... namiętnie w usta ;) Wszyscy są w szoku, a dziewczyna zdejmuje perukę i okazuje się być... żoną Szefa Ramsay'a ;)

Już się nie mogę doczekać jutrzejszego odcinka "Piekielnej Kuchni" ;) Szczególnie żeby posłuchać komentarzy uczestników, bo oglądając zwiastun prawie płakałam ze śmiechu :D Wiem, że jeśli nie wszystkie, to w każdym razie większość uczestniczek programu oddałaby wszystko żeby to jej danie aż tak zachwyciło Szefa Amaro :)

niedziela, 27 kwietnia 2014

Sprostowaniem bym tego nie nazwała...

I jest Drodzy finał historii o tym, że Kłamstwo ma krótkie nogi...
Zamiast normalnego sprostowania było podziękowanie. Fakt, iż czytane przez głównego "bohatera" tejże historii, niemniej, bez przeprosin z jego strony. (Oficjalnie nikt nie będzie go do przepraszania zmuszał, niemniej każdy mądry człowiek potrafi za błąd przeprosić, nawet jeśli nikt tego od niego publicznie nie żąda, ale cóż, może wymagam od niektórych zbyt wiele...)
Było zatem tak:
"Dziękujemy Dyrekcji, pracownikom Miejskiego Domu Kultury dzieciom i dorosłym za wykonanie Jajka – Pisanki wielkanocnej prezentowanej w czasie Świąt Wielkanocnych w naszym kościele."



Głos trochę drżał, pewnie strach obleciał i może dysonans jakowyś nie dawał spokoju...
Cóż, mówią że mądrzy ludzie uczą się na błędach (własnych i cudzych), może wyciągnie z tego "bohater" lekcję na przyszłość... 
Może...

Z Półki Książkoluba... cz. 3

Sie macie Ludzie!
Jak tam przeżyliście dzisiejszy dzień pełen emocji i wzruszeń, dla wielu najważniejszy dzień we współczesnej historii świata?
U mnie spoko, byłam na Mszy Świętej, potem u babci na obiedzie, jak babcia z mamą ewakuowały się do kościoła na uroczystości ku czci ja wybyłam na cmentarz, do mojego ukochanego Dziadka, a po powrocie wzięłam książkę i... przyznaję się bez bicia, wiele nie wyczytałam, bo jakoś tak szybko i spokojnie mi się zasnęło ;)

A co dziś w programie?

Nie, nie, nie ta książka, którą dziś czytałam, o niej może jutro :)
Dziś kilka książek Szymona Hołowni - znacie go zapewne. Różnie się o nim mówi, różnie się ocenia tak jego samego, jak i jego programy czy książki, ale ja akurat jestem z tym spoko, lubię go! 

Książki też lubię, w każdym razie te, które czytałam, bo przyznaję się, że nie czytałam wszystkich książek Pana Szymona... jeszcze :)

 Przygodę z jego książkami rozpoczęłam, nie pamiętam w którym roku, ale jeszcze na studiach, w każdym razie od książki pt. "LUDZIE NA WALIZKACH".
Pozycja, wydana w roku 2010 nakładem Wydawnictwa ZNAK stanowi zbiór rozmów, jakie Szymon Hołownia przeprowadził z osobami, które znalazły się na granicy życia i śmierci, w wyniku choroby, nieszczęśliwego wypadku lub po prostu zrządzenia losu.
Bohaterami są nie tylko pacjenci i ludzie chorzy, ale również ich bliscy, a także lekarze - na co dzień w swoim życiu zawodowym zmagający się z ludzkim bólem i cierpieniem.
Rozmówcy wspólnie szukają odpowiedzi na pytania o to czy stamtąd widać więcej? Jaki sens ma cierpienie? Jak mimo cierpienia nie poddać się zwątpieniu? Co o życiu mogą powiedzieć ludzie, którzy na własnej skórze przekonali się jak bardzo jest ono kruche?
Na te i inne pytania odpowiadają i dzielą się swoimi doświadczeniami:
* Sebastian Luty [Mam czekać na cud?],
* Jan Dobrogowski - anestezjolog, prezes Polskiego Towarzystwa Badania Bólu [Mądrość bólu],
* Krzysztof Kolberger [Ludzie wierzą. Ja czekam],
* Jacek Gadzinowski - pediatra, neonatolog [Życie dłuższe niż tydzień],
* Michał Paradowski [Szczyt za mgłą],
* Tomasz Trojanowski - neurochirurg [Człowiek umiera dwa razy],
* Krystyna Czerni i Roman Graczyk [Do granic możliwości],
* Kazimierz Szałata [Pamięta pan Hioba?],
* Ignacy Baumberg - anestezjolog, koordynator ratownictwa medycznego [Czerwony, żółty, czarny].

Wszyscy bohaterowie opowiadają o swoich trudnych doświadczeniach, dramatycznych wyborach z jakimi przyszło im się zmierzyć, bez ckliwości, za to z wielkim dystansem i mądrością. To sprawia, że książkę czyta się dobrze, mimo, że poruszone w niej tematy należą chyba do najtrudniejszych, z jakimi musi zmierzyć się człowiek. 
Porusza.
Wzrusza.
Pobudza do myślenia i refleksji.

Z czystym sumieniem polecam!


W 2011 roku, również nakładem Wydawnictwa ZNAK, ukazała się druga część niezwykłych, poruszających historii o ludziach, którzy stracili wszystko, a jednak znaleźli siłę, aby iść dalej.
Książka "LUDZIE NA WALIZKACH. NOWE HISTORIE" powstała na podstawie prowadzonego przez Szymona Hołownię na antenie Religia.tv programu "Ludzie na walizkach". 
Bohaterowie, zarówno ci znani z mediów, jak i ci, którzy zmagania swoje toczą z dala od blasku fleszy, opowiadają o swoim życiu, bólu i nadziei, którą wreszcie udało im się odnaleźć. 
Człowiek na co co dzień nie myśli raczej o tym, że w każdej chwili może stracić kogoś bliskiego, zdrowie, czy sens życia, historie przedstawione w tej książce niewątpliwie do takiej refleksji skłaniają.
Są tu pytania o bunt wobec Boga, o to, czy z tak trudnymi doświadczeniami można się pogodzić. Odpowiedzi które padają mogą nas wiele nauczyć i pomóc odkryć jak to, jak silny może być człowiek i jak poradzić sobie z cierpieniem.

Tym razem rozmówcami Szymona Hołowni są:
* Agnieszka Kowalska [Wczoraj się do niego dodzwoniłam],
* Janina Ochojska-Okońska [Bunt oznacza klęskę],
* Krystyna Stopczyk [Tam nie może być pusto],
* Aleksander Gudzowaty [Sto dwadzieścia lat do przeżycia],
* Tadeusz Broś [Alkoholik to nie menel],
* Dominika Roqueplo [Panie Boże, co jeszcze?],
* Przemysław Sobieszczuk [Nie chcę twojego współczucia],
* Marta Zwierżańska [Spieszę się do niego],
* o. Filip Buczyński [Odprowadzam wszystkie moje dzieci],
* prof. Jerzy Gielecki [Ciało to tylko garnitur],
* ks. Andrzej Opolski [Żeby tylko nie wyschły mi łzy],
* Jacek Łapot [Wiem, ile błędów zrobiłem],
* Halszka Opfer [Trzeba o tym krzyczeć],
* Ewa Komorowska [Będę silna, żeby on mógł odpoczywać],
* ks. Henryk Błaszczyk [Dotknąć, pomodlić się, rozgrzeszyć],
* Anna Malarowska [Może słońce by ją zatrzymało],
* Bogusław Kaczyński [Jeszcze nie teraz],
* Wit Dziki [Mama wiedziała, że umiera],
* Robert Więckowski [Chce zobaczyć Himalaje],
* ks. Adam Boniecki [Ja po tych autostradach jeździł już nie będę].

Cytując fragment wstępu do tej książki napiszę tak: "Wszystkich, którym kiedykolwiek zdarzyło się myśleć, że świat nie ma sensu, a ludzie są źli, proszę, by przeczytali tę książkę do końca. Przekonają się, jak bardzo się mylili."



sobota, 26 kwietnia 2014

Kanonizacyjny zawrót głowy, czyli nie dajmy się zwariować...

Już słyszę te głosy oburzenia, jaka to jestem niedobra, jaka bezbożna i w ogóle w piekle żywcem powinnam się smażyć.
Spokojnie Kochani, nie będzie aż tak źle.

Jutro dzień kanonizacji papieży - Jana XXIII i Jana Pawła II. Dzień ważny szczególnie dla katolików i niewątpliwie warto się na niego przygotować. To jednak, co od kilku dni dzieje się wokół jutrzejszych uroczystości, cała ta medialna wrzawa i ten wielki jarmark na którym można kupić wszystko co tylko z papieżem (szczególnie z Janem Pawłem II) związane, a co nierzadko jest najzwyklejszym kiczem najpodlejszego sortu, jest czymś co mnie osobiście do całej tej uroczystości zniechęciło... 
Filmy, reportaże, wywiady, zdjęcia, specjalne wydania wiadomości na żywo z Watykanu i z Krakowa, i z Wadowic, i zewsząd po prostu, sprawiają, że dostaję mdłości...

Od razu przypomina mi się książka Piotra Czerskiego pt. "Ojciec odchodzi", wydana nakładem Korporacji Ha!art w 2006 roku. 
Jeśli chodzi o gatunek książka ta stanowi połączenie dziennika, bloga, kroniki, wspomnień, eseju, humoreski i powieści środowiskowej, z elementami powierzchniowej rozprawy teologiczno-filozoficznej.
Jest to krytyczna minipowieść o tzw. "pokoleniu JP2 (Dżej Pi Tu). Ukazuje obraz społeczeństwa polskiego w Krakowie w zestawieniu z obrazem przekazywanym przez media. 
Oto mamy dzień 1 kwietnia 2005 roku, główny bohater - ateista - przyjeżdża na stypendium do Krakowa. Niczym mityczno Odyseusz wędruje po krakowskich mieszkaniach i przepełnionych knajpach, gdzie raczy się alkoholem i prowadzi, z przedstawicielami miejscowej młodej inteligencji oraz obcokrajowcami, rozmowy o Papieżu, o sprawach ostatecznych, jak i tych całkiem błahych. 
Przy tym jest on nieodmiennie zaskoczony masowymi eventami i w sposób krytyczny portretuje medialny wizerunek społeczeństwa, które na ekranach, monitorach i w słuchawkach śledzą śmierć na żywo... którym na ekranach, monitorach i w słuchawkach umiera Ojciec...
Znajdujemy tu zatem słynne okno na Franciszkańskiej, Mecze Pokoju, Marsze Milczenia...
Szczerze polecam tę książkę. Warto ją przeczytać, a później wejrzeć w głąb siebie i zapytać się, szczerze, pogadać ze swoim sumieniem - czy to przypadkiem nie jest też książka o mnie?...

Gdy patrzę na to wszystko, co dzieje się w mediach, w parafiach, jak ludzie, podnieceni, pełni euforii opowiadają o Papieżu-Polaku, jacy są zafascynowani bo się tak ładnie i serdecznie uśmiechał, bo się tak pięknie modlił, bo tak dużo i pięknie mówił o Bogu, o Miłości i Prawdzie, zastanawiam się ile w nich jest z tego, czym się zachwycają... 
Czy przeczytali choć jedną papieską encyklikę, choć jedną książkę, czy sami potrafią, lub chociaż próbują, być tacy serdeczni dla innych ludzi, obcych, innego wyznania, o innym światopoglądzie, czy umieją żyć modlitwą, tak naprawdę ją przeżyć, jako osobiste spotkanie z Najwyższym?
Jak wielu z nich to katolicy od wielkiego święta, którym sakramenty i Msza Święta wystarczą raz na rok, czy raz na lat kilka, lub przy okazji jakichś rodzinnych uroczystości? 

Pomniki Jana Pawła II wyrastały jak grzyby po deszczu, choć on sam mówił wielokrotnie, że nie chce pomników, że ich nie potrzebuje, że lepiej pomóc za te pieniądze tym, którzy tej pomocy najbardziej potrzebują. Wszyscy jednak wiedzieli lepiej...

Jan Paweł II był zawsze człowiekiem niesłychanie skromnym, żyjącym blisko Boga, ciekawi mnie jak zareagowałby gdyby widział to, co się teraz dzieje, tę cześć, niemal boską, jaką mu się oddaje... 

Rozumiem - szacunek, miłość, bo zapewne na nie zasłużył, jednak to co widzę teraz... dla mnie to bałwochwalstwo w czystej postaci... 
Przepraszam jeśli kogoś tym uraziłam, ale naprawdę innego określenia na to znaleźć nie umiem...
Bo jak nazwać postawę kiedy pada się na kolana przed relikwiami człowieka - nawet jeśli był to człowiek wielkiej pobożności, a przechodzi się obojętnie obok Najświętszego Sakramentu, który dla chrześcijan jest, a w każdym razie być powinien, największą świętością, najwspanialszym darem jaki Jezus Chrystus pozostawił swojemu Kościołowi, bo czy mógł pozostawić coś więcej niż samego siebie?
Jutro w wielu kościołach w Polsce (i nie tylko w Polsce) ludzie będą się modlić przed relikwiami Jana Pawła II, będę je całować i oddawać im cześć na różne sposoby, a ilu z nich, na co dzień, oddaje taką cześć Chrystusowi w Najświętszym Sakramencie? 
Ilu z nich przychodzi do Niego, by w natłoku codziennych spraw i obowiązków zatrzymać się na moment, na krótką modlitwę, czy chwilę adoracji Boskiego Więźnia, który zamknięty w złotej klatce tabernakulum czeka na nich z tęsknotą i zawsze otwartymi ramionami?...

Nie napisałam tego wszystkiego by kogokolwiek obrazić. Ludzie, którzy mnie znają wiedzą, że nie wydaję powierzchownych sądów. 
To po prostu moje odczucia...

 

piątek, 25 kwietnia 2014

Kłamstwo ma krótkie nogi...

Słyszeliście to już pewnie nie raz, prawda?
Otóż Drodzy, taka sytuacja:
W mieście zorganizowano wielkanocne warsztaty, podczas których to warsztatów dzieci pomalowały gigantyczne pisanki. Pisanki śliczne jak bajka, radosne i kolorowe. Jedna z pisanek trafiła do pewnej parafii. Stała sobie pisanka grzecznie w kościele, z boku tak, ale było ją widać, więc każdy sobie mógł pisankę obejrzeć.
Przyszła Wielka Sobota i jak to w Wielką Sobotę bywa, od samego rana święcono pokarmy na stół wielkanocny. Wszystko zadziało się podczas dyżuru jednego z księży, który to ksiądz, z przyczyn dla mojego małego rozumku nieogarniętych, rzucił tekst następujący: "Widzicie tę wielką pisankę? Całą noc/dwa dni ją z księdzem X.X. malowaliśmy! Można obejrzeć, zdjęcie sobie zrobić."
Powiedział. A że kłamstwo nóżki ma krótkie i oliwa też sprawiedliwa, podczas jego "dyżuru" znalazły się w kościele osoby bezpośrednio z projektem mega pisanki związane. No i zrobił się trochę kwas. To znaczy nikt mu wtedy uwagi nie zwrócił, ale rozniosło się to dość szybko.
Dzieci się dowiedziały i przykro im było straszliwie, zresztą trudno się dzieciom dziwić.
Finał historii jest taki, a właściwie preludium do jej finału jest takie, że dziś pisankę przyjechano zabrać (bo tak miało być) i akurat trafiło na tego uzdolnionego księdza-malarza.
Dostał solidną zrypę za to, co powiedział, uświadomiono mu, że dzieciom zrobiło się bardzo przykro i poczuły się skrzywdzone jego zachowaniem, oraz podyktowano sprostowanie i zobowiązano go do jego odczytania podczas niedzielnych Mszy Świętych.

Ot, była sobie historia...
I nie piszę tego by się mścić na kimś (gdybym chciała to zrobić napisałabym pełne imię i nazwisko tego księdza), nie piszę by opluć Kościół i księży... Piszę by napiętnować takie zachowanie...
Jak można, na litość Jasności posuwać się świadomie do kłamstwa i to w tak błahej sprawie, przywłaszczając sobie pracę innych?
Żeby zabłysnąć?
Czym?
Głupotą?
Dwulicowością?
Podłością?
Szczeniactwem?
Nie wiem jak to określić... Jak określić to, że ksiądz był bardzo zdziwiony, że dzieci się przejęły? Jakby nic się nie stało... A przecież się stało... Istnieją chyba jeszcze jakieś zasady, moralność... I obowiązują one wszystkich, a duchownych powinny obowiązywać w szczególności i szczególnie przez nich być przestrzegane...
Dlaczego szczególnie przez nich? Bo "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie..."

Czekam na niedzielne sprostowanie, ciekawa jestem co usłyszymy i czy usłyszymy cokolwiek...

Raczej gorzka refleksja poświąteczna...

Święta, święta i po świętach, jak to zwykliśmy mawiać.
Fakt, święta były, ale się skończyły, znów trzeba wrócić do pracy, do szkoły. Były jajka, żółciaste kurczaki, puchate barany i kłapouche króliki, wszystko jak należy, teraz zaś pora wrócić do normalności...

Dla mnie święta Wielkiej Nocy są czasem wyjątkowym. Jak pisałam kilka notek niżej, są to najważniejsze święta w kalendarzu chrześcijańskim. Ja także traktuję je bardzo poważnie i staram się do nich jak najlepiej przygotować, przede wszystkim od strony duchowej, bo uważam, że to ona jest w tym przypadku najistotniejsza. Oczywiście, okna też pomyłam, pomogłam posprzątać w domu, ale nie uważam, żeby Bóg był aż tak małostkowy, i będzie Mu przeszkadzało, że wazon którego się używa raz na ruski rok będzie akurat trochę przykurzony, albo będzie nieodkurzone za meblami... Nie popadajmy w paranoję...

Fakt, nie udało mi się od tej paranoi uchronić w domu... cóż, pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da, szczególnie kiedy mieszka się z bliskimi a nie samemu, to nie da się tym bardziej... Zdarzyło się więc kilka spięć bo firanka ma za małe zakładki, albo ciasto wyrabiane było mikserem na zbyt niskich obrotach, albo "jakbym sama to robiła to byłoby dobrze!" - ot, nic nieznaczące pierdoły, które co prawda podnosiły ciśnienie, sprawiały nieraz przykrość, ale na krótko.
Dużo większą przykrość sprawiło mi jednak to, co winno być centrum i ukoronowaniem tych wszystkich przedświątecznych przygotowań, a mianowicie liturgie Triduum Paschalnego...
Szczerze, naprawdę szczerze - dawno nie widziałam i nie uczestniczyłam w tak źle przygotowanej liturgii. Zaczęłam się zastanawiać, czy ktokolwiek z biorących w nich udział (księża, ministranci, ceremoniarz) zadał sobie trud przeczytania komentarza odnośnie tego jak co po kolei w każdej z nich wyglądać powinno; zdaje się, że nie, a jeśli jednak tak to widać czytanie ze zrozumieniem nie jest ich najmocniejszą stroną...

Wiele było, zwłaszcza w Wielki Czwartek, mowy o Eucharystii, o tym jak jest (powinna być) ważna dla każdego chrześcijanina; niestety, z perspektywy tego, co działo się później trudno nie odnieść wrażenia, że było to tylko strzeliste, a jakże, ale jednak pustosłowie, garść gładkich sloganów, żeby trochę napompować atmosferę, nic więcej... A szkoda... 
Drodzy księża, jak już bardzo chcecie podczas Mszy Świętej wykorzystywać Kanon Rzymski, to na Jasność, przeczytajcie sobie komentarze jakie do niego przygotowano. To bodaj najpiękniejsza, a w każdym razie najbardziej uroczysta Modlitwa Eucharystyczna, w której mnóstwo jest nie tylko słów, ale i dodatkowych gestów, które pojawiają się tam wcale nie przez przypadek i nie można ich traktować wyłącznie jak teatralnego dodatku, co niestety w tym roku miało miejsce, bo gesty uznano za zbędne, by je w ogóle wykonywać (lub, co równie prawdopodobne - najzwyczajniej w świecie o nich zapomniano), jakikolwiek był powód - jest to dowód niedbalstwa, a może i ignorancji celebransów, co w ogóle nie powinno mieć miejsca, w szczególności zaś podczas takiej liturgii jak Liturgia Wieczerzy Pańskiej - kiedy to wspomina się ustanowienie sakramentów Eucharystii i Kapłaństwa...

Wielki Piątek, jedyny dzień w roku kiedy Kościół nie sprawuje Eucharystii, kiedy oczy wszystkich chrześcijan zwrócone są na Krzyż... Tego dnia Kościół zanosi do Boga modlitwy za cały świat, za wszystkich ludzi, wszystkie stany, bo za każdego bez wyjątku Jezus Chrystus oddał życie. 
Przede wszystkim zaś adoruje się Krzyż. 
Obrzędy przewidują dwie formy adoracji Krzyża, które stosuje się w zależności od okoliczności. Bez względu jednak na to jaką forma zostanie wybrana, zasadnicza część adoracji wygląda podobnie: odsłaniając Krzyż kapłan śpiewa "Oto drzewo Krzyża na którym zawisło Zbawienie świata", a wierni odpowiadają "Pójdźmy z pokłonem" po czym WSZYSCY klękają (na oba kolana!) i w ciszy przez chwilę oddają cześć Krzyżowi. Wszystko powtarza się trzykrotnie... 
Nigdy, a żyję już na tym świecie prawie 28 lat i na niejednej Liturgii Męki Pańskiej byłam, przenigdy nie widziałam by przy odsłonięciu i ukazaniu Krzyża stano... a w tym roku proszę, niespodzianka!... 
I znów moje pytanie - komentarz do Liturgii był za długi? Ceremoniarz zapomniał ręką kiwnąć? 
Na prezbiterium było czterech kapłanów sprawujących Liturgię (choć w zupełności wystarczyłby jeden) i żaden z nich nie wpadł na to, że ukazanie Krzyża to jest właśnie ten moment kiedy kolana zgiąć się powinny w zasadzie automatycznie... A tak ksiądz ze zdziwioną i bezradną miną popatrzył na lektora, który klękać nie mógł bo trzymał głównemu celebransowi książkę i... no i nic... Księża stoją, ministranci patrzą na księży i też stoją, ludzie patrzą na księży i ministrantów i stoją również, a jakże, wszak przykład idzie z góry...
Przykro... Bardzo przykro... 
Ale chyba nic nie przebije pozostawienia w kruchcie zasłoniętego Krzyża... 
Po zakończeniu Liturgii przechodziło obok niego co najmniej dwóch księży i to po kilka razy (jacyś tacy bardzo ruchliwi byli tego wieczoru), wszyscy ministranci i lektorzy zapewne i  ceremoniarz Liturgii, i żadnemu nie rzucił się w oczy ten kawał wściekle fioletowej tkaniny, wiszący na ścianie... 
I tak, przed prezbiterium stoi odsłonięty Krzyż - ten, który odsłaniano podczas Liturgii, Najświętszy Sakrament przeniesiony już do Grobu Pańskiego, a tu, w głównej kruchcie wisi sobie Krzyż, całkiem spory i... oczywiście zasłonięty, a jakże...
Krzyż został odsłonięty dopiero ok. godziny 1:00 może 1:30 w nocy, i zbłądzi ten, kto pomyśli, że odsłonił go ksiądz, któremu coś się nagle wydało (słusznie zresztą) nie tak... Nie Zacni i Kochani, krzyż odsłonił lektor, który przyszedł w nocy na czuwanie i jako że człowiek z niego bardzo ogarnięty nie wytrzymał i fioletową szmatę z Krzyża ściągnął... Gdyby nie on pewnie do Wigilii Paschalnej by tam wisiała...

I tak oto dotarliśmy do Liturgii Wigilii Paschalnej - najważniejszej i najbardziej uroczystej Liturgii podczas całego roku liturgicznego. 
Wiele w niej symboli, bo i ogień, i paschał symbolizujący zmartwychwstałego Chrystusa - Światłość świata, jest i woda, będąca symbolem odrodzenia...
Nie czepiam się walorów artystycznych wykonania Orędzia Wielkanocnego, czy poszczególnych psalmów responsoryjnych (a jest ich Drodzy niezorientowani aż 8), nie czepiam się tego, że komuś się trochę przy czytaniu język poplątał albo ktoś przeczytał więcej niż powinien - spoko luzik, stres, rozumiem, sama przez to przechodziłam. Ale na litość Jasności, czy połowa psalmów musiała być śpiewana na melodię najzwyklejszą ze zwykłych, kiedy każdy powinien być (tak mnie uczono) śpiewany na inną melodię? Czy nie można było tak dobrać osób śpiewających by każda z nich zaśpiewała inną melodię?
Zastanawiam się, po cóż kazano ludziom przyjść do kościoła ze świecami, skoro większość zapaliła je tylko raz, wtedy gdy do świątyni wnoszono paschał? Dlaczego przed odnowieniem przyrzeczeń chrzcielnych nikt nie zszedł do ludzi i nie przyniósł im ognia od paschału? W końcu chyba o to chodzi, czyż nie?
I pytanie najważniejsze - dlaczego na wszystko co dobre, podczas tak uroczystej Liturgii nie wykorzystano Kanonu Rzymskiego? Czy naprawdę dlatego, że (jak mi powiedział jeden z lektorów) "za długo już by było"?
Na procesję rezurekcyjną nie wychodziłam więc nie wiem, ale doszły mnie słuchy, że też było całkiem "zabawnie"... 


A teraz słowo dla tych, których ogarnie święte oburzenie... Już słyszę te głosy, że jestem niesprawiedliwa, że nie mam racji, że się czepiam, że chcę komuś zaszkodzić...
A niech mnie Jasność przed czymś podobnym zachowa...
Piszę to, bo jak wspomniałam w pierwszej notce, będę tu pisać o wszystkim co mnie cieszy, ale i o tym (a może przede wszystkim o tym) co mnie denerwuje i smuci, a to co widziałam podczas obchodów Triduum Paschalnego smuci mnie naprawdę bardzo...
Wymaga się od ludzi, by znali przebieg liturgii, by wiedzieli jak się kiedy zachować, ale żeby ludzie wiedzieli kiedy jak mają się zachowywać to najpierw trzeba ich tego nauczyć... A jak można ich nauczyć, skoro sami księża chyba nie bardzo wiedzą o co chodzi w tym, co robią.
Wymaga się od wiernych szacunku do Eucharystii, ale jak mogę oni kochać i szanować coś, czego być może nie rozumieją, mało tego, szanować i kochać coś, czego sami księża zdają się nie szanować...

Kapłan którego bardzo szanuję i cenię za jego postawę i miłość do Eucharystii, ale również za wiedzę na temat liturgii, powiedział kilka lat temu, że Liturgia Wigilii Paschalnej to najważniejsza liturgia w roku i należy ją przeżyć godnie, a żeby móc ją przeżyć godnie to najpierw trzeba ją rozumieć, trzeba wiedzieć, co oznaczają poszczególne symbole, których w niej tak wiele...
Zaś w tegorocznym komentarzu do Liturgii Męki Pańskiej przeczytałam: "[...] czy rozumiemy sens Wielkiego Piątku, jego liturgię i obrzędy? Zazwyczaj nie. Dlatego postarajmy się zrozumieć wyjątkowość tego dnia by lepiej go przeżyć, bo jak można coś pokochać jeśli się tego nie rozumie?"

Zatem, Czcigodni, a Zacni... 
Quo vadimus?...

czwartek, 24 kwietnia 2014

Kolejna dotkliwa strata dla polskiej literatury . . .

Tadeusz Różewicz nie żyje...
Wybitny polski poeta i dramaturg w październiku skończyłby 93 lata... zmarł dziś na nad ranem we Wrocławiu...

Jego poezja jest wyrazem osamotnienia jednostki, zagubionej w powojennym świecie, zdominowanym przez widmo obojętności, okrucieństwa, masowej śmierci i cywilizacyjnego uniformizmu.
To twórczość osoby okaleczonej i zdruzgotanej wojennym okrucieństwem.
Bohater wierszy Różewicza to osobowość zagrożona dezintegracją i powszechnie panującym chaosem. W takich wierszach jak choćby "Przepaść" czy "Koncert życzeń" mowa o prostych uczuciach i najbardziej podstawowych wartościach - dobroci, życzliwości, przywiązaniu do miejsca urodzenia. 
Od strony formalnej poezja Różewicza kontynuuje tradycje awangardy. W jego dorobku przeważają wiersze wolne i wiersze zdaniowe, których budowę określić można jako kubistyczną – każda strofa jest osobnym klockiem odrębnym zarówno pod względem znaczeniowym jak i kompozycyjnym.
Różewiczowski dramat stanowi całkowicie odrębną koncepcję teatru. Można się w nim dopatrywać wpływów paryskiej awangardy, jest to jednak teatr autobiograficzny, z silnie zaznaczonym wpływem polskiej tradycji. To teatr absurdu, teatr fragmentaryczny, realistyczny i poetycki...

Od 1968 roku artysta mieszkał we Wrocławiu, gdzie publikował głównie na łamach "Twórczości", "Odry" i "Dialogu". W latach 90. ogłosił dramat "Kartoteka rozrzucona", dwa nowe zbiory wierszy "Płaskorzeźba" i "Recycling. zawsze fragment", "Historię pięciu wierszy", "Nożyk profesora", "Matka odchodzi", "szara strefa" i "Wyjście". W roku 1994 został Honorowym Obywatelem Wrocławia.

Po godzinie 12 w Starym Ratuszu we Wrocławiu wyłożono księgę kondolencyjną. 
Dziś hołd znanemu poecie będzie można oddać do godziny 20.
Księga będzie wyłożona również w najbliższych dniach.  
Flagi przed wrocławskim ratuszem opuszczono do połowy masztu. 

To naprawdę wielka strata...

Do zobaczenia Mistrzu Różewicz... [*]

wtorek, 22 kwietnia 2014

"Na Boga, rolnicy, sprzątajcie zboże z ulicy!" - Kącika Filmowego odsłona 1

Mam fazę proszę wycieczki! 
I to taką mam fazę, że proszę siadać!
Dziś wieczorem TVP Kultura wyemitowała film Balbiny Bruszewskiej "MIASTO PŁYNIE", film znam już od dłuższego czasu, choć nie sięgam pamięcią w jakich okolicznościach go oglądałam, niemniej... miło było go sobie przypomnieć !!
Pomysł by połączyć elementy filmu animowanego, dokumentalnego i musicalu jest po prostu bombowy!!!
To animowany dokument muzyczny o tematyce społeczno - politycznej, w którym w bardzo zabawny sposób ukazano obraz współczesnej Polski i Miasta Łodzi widziany oczami dziecka, kompozytora-samouka, sprzedawcy sklepowego i wielu innych napotkanych postaci. To podróż przez łódzkie zakamarki i zakamarki ludzkich serc. 

Z O B A C Z C I E  S A M I !!!
 

A do tego jeszcze piosenki Elektrycznego Węgorza :D W tym "Synowie 2-aj" której w powyższej wersji filmu nie usłyszycie, ale możecie ją pobrać i posłuchać klikając TUTAJ ;)

Jeśli ktoś chce wiedzieć więcej, oto oficjalna strona filmu: http://www.miastoplynie.com/

Jak Wam się podoba?
Dla mnie mistrzostwo świata! 
Normalnie miazga!! ;)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Z Półki Książkoluba... cz. 2

Popieram jak najbardziej! 
Więcej czytania, mniej oglądania telewizji!
Zdecydowanie tak! Każdemu wyjdzie to na zdrowie! 

Przyznać się, kto spędził święta przed telewizorem? ;)

W planach była notka na nieco inny temat, ponieważ jednak wymaga on dogłębnego przetrawienia, przemyślenia i przedyskutowania z własnym sercem i umysłem, a na to jakoś sił mi dziś już brak, będzie książkowo, wcale jednak nie bez związku z ostatnimi wydarzeniami.


Był wywiad - rzeka z ks. Janem Kaczkowskim dziś pora na kolejny.
W nawiązaniu do ostatnich wydarzeń w Jasienicy i do całej sprawy księdza Wojciecha Lemańskiego, serdecznie polecam Wam, Kochani pozycję pt. "Z KRWI, KOŚCI I WIARY".
Przyznam szczerze, że gdy tylko dowiedziałam się, że książka taka ma się ukazać, od razu pomyślałam, że chcę ją mieć! Nie zachęciła mnie do tego burza medialna jaka w lipcu ubiegłego roku toczyła się wokół księdza Wojciecha, choć nie ukrywam, że miała ona pewien wpływ - po tych rzekach komentarzy płynących tak z jednej jak i z drugiej strony, człowiek mógłby się poczuć skołowany, przyznam, że ja również tak się czułam, dlatego chciałam osobiście poznać księdza Lemańskiego, przekonać się który obraz jest bliższy prawdy. Jako, że o spotkanie nie byłoby tak łatwo (choć ostatecznie się ono odbyło i to właśnie dzięki książce), pomyślałam, że taka książka to dobry początek.


Z początku tytuł wydał mi się nieco na wyrost, blurb zdawał się trącać sensacją, więc mój sceptycyzm wzrósł nieco, jednak po przeczytaniu kilku pierwszych stron wiedziałam już, że to była słuszna decyzja. 
Z długiej rozmowy, bardzo profesjonalnie przeprowadzonej przez dziennikarkę Radia TOK FM, Annę Wacławik-Orpik wyłania się obraz księdza wcale nie krnąbrnego i niepokornego, ale księdza, który nie boi się mówić o rzeczach trudnych (choć sam uważa, że to nie odwaga, ale tchórzostwo, by nie zostać samemu z tym trudnym i ciężkim bagażem), stawiać trudnych pytań i na trudne pytania udzielać odpowiedzi. Wyłania się z tej rozmowy również, a może przede wszystkim, obraz człowieka, prawdziwego człowieka z krwi, kości i wiary...

Pomimo iż rozmówcy poruszają tematy trudne, często bardzo bolesne, książka wcale nie przytłacza, wręcz przeciwnie. Czytelnik ma wrażenie, jakby sam uczestniczył w rozmowie, to sprawia, że z niecierpliwością czeka się na kolejne pytanie i kolejną odpowiedź, aż nie ma ochoty oderwać się od lektury. (Sama pochłonęłam tę książkę w jedno popołudnie, jeszcze tego samego dnia, którego ją kupiłam.)

Są pytania o aborcję, in-vitro, o problemy polskiego Kościoła. 
Pytania o dialog z Żydami i o relacje na linii Polacy-Żydzi.
Pytanie o cel i sens życia, o śmierć, wiarę i Boga.
Nie brakuje również wspomnień księdza Wojciecha zarówno dotyczących pracy duszpasterskiej na Białorusi, i na poprzednich parafiach w Polsce - Rzeczycy, Milanówku, Otwocku, wreszcie w Jasienicy, po wspomnienia z czasów seminarium, szkoły, aż do tych z dzieciństwa. 
Szczególnie te ostatnie znakomicie rozładowują atmosferę, wywołują uśmiech, ale i głębokie wzruszenie.

Ja nie żałuje wyboru, a myślę, że i Wy Drodzy, nie będziecie żałować!


***

I jeszcze jedna pozycja, również wywiad, a w zasadzie zbiór wywiadów, tym razem jednak tematyka zgoła odmienna. W nawiązaniu do zakończonej niedawno wyprawy "NANGA DREAM" na ośmiotysięcznik Nanga Parbat, oraz do tragicznych wydarzeń na Mount Evereście sprzed kilku dni...
"GÓRY NA OPAK CZYLI ROZMOWY O CZEKANIU" to rozmowy Olgi Morawskiej z bliskimi tych, dla których góry były i są niemal całym życiem, tych, którzy w górach pozostali na zawsze, jak i tych, którzy kontynuują swoją życiową pasję i wciąż jeżdżą na wyprawy, często w te najwyższe góry.
Jest więc rozmowa z Anną Milewską (żoną Andrzeja Zawady), Elżbietą Pawlikowską (żoną Macieja Pawlikowskiego), Grażyną Jaworską-Chrobak (żoną Eugeniusza Chrobaka), Ireną Załuską (mamą Darka Załuskiego), Konstantym Miodowiczem (bratem Dobrosławy Miodowicz-Wolf), Michałem Błaszkiewiczem (bratem Wandy Rutkiewicz), Pawłem Pustelnikiem (synem Piotra Pustelnika), Stefanem Heinrichem (bratem Andrzeja Heinricha), Wandą Czok (żoną Andrzeja Czoka) i Wojtkiem Kukuczką (synem Jerzego Kukuczki).

To spojrzenie na góry z nieco innej perspektywy. Opowiadają o nich bowiem rodziny słynnych himalaistów, ludzie, którzy żyją górami wcale ich nie zdobywając. Ludzie, którym zamiłowanie bliskich do wypraw w góry wiele daje, ale również wiele zabiera.
Koncepcja książki jest bardzo ciekawa. O himalaistach i ich wyprawach powiedziano już wiele, często mówili o tym sami himalaiści lub ich koledzy, wszystko więc kręciło się wokół wspinania i osiągnięcia, wokół środowiska ludzi gór. 
Olga Morawska, która sama jest wdową po wybitnym himalaiście - Piotrku Morawskim chciała pokazać jak górskie wyczyny bliskich wyglądają z perspektywy bohaterów drugiego planu. 
Tym razem to góry są tłem do rozmów z tymi, którzy na co dzień stanowią tło. Bohaterów książki zazwyczaj nie widać, a w życie z górami wciągnęli ich małżonkowie, rodzice, dzieci czy rodzeństwo. Nie wybierali sobie takiego życia. Było im ono dane. Ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Z tym wszystkim co w górach piękne i tym co bolesne. Z tym, co góry ofiarowują i tym, co bezpowrotnie odbierają...

Całość dopełniają zdjęcia - zarówno pochodzące z prywatnych archiwów bohaterów, jak i znakomite fotografie Piotrka Morawskiego. 

Kocham góry i lektura tej książki była dla mnie niesamowitą podróżą!
Gorąco polecam!

niedziela, 20 kwietnia 2014

Wielkanocnie...












Święta Wielkiej Nocy to dla chrześcijan najważniejsze święta 
w ciągu całego roku. 
Nie tylko jednak dla chrześcijan ten czas po pierwszej wiosennej pełni księżyca jest ważny i wyjątkowy; o nich również należy pamiętać...

Kościół w Liturgii Męki Pańskiej podczas modlitwy powszechnej, bardzo w tym dniu uroczystej, poleca  wszystkich ludzi, bez względu na to czy i w co lub kogo wierzą.
Nie napiszę zdawkowo "Wesołych Świąt" - bo co to właściwie znaczy?

Nie napiszę o barankach, jajkach, kurczakach i królikach - nic nie znaczą, niczego nie wnoszą do idei tych Świąt... 

Pragę za to życzyć Wam wszystkim, bez względu na Waszą wiarę, byście zawsze w szczerości swych sumień postępowali za tym, 
co słuszne, dobre i sprawiedliwe, i w ten sposób odnajdywali Pokój 
i Prawdę. Prawdę, która wyzwala.

Bądźcie wolni i szczęśliwi i niech Jasność Was wszystkich prowadzi!








piątek, 18 kwietnia 2014

Z Półki Książkoluba... cz. 1

W pierwszej notce powiedziane zostało, że będzie tu o wszystkim, między innymi o książkach, które obok filmu i fotografii są moją miłością :)
Przyznaję się, że nie czytam jakichś bardzo zatrważających ilości książek, bo najzwyczajniej w świecie, czas, a raczej jego brak, nie zawsze pozwala mi bez pamięci pogrążyć się w lekturze, niemniej staram się czytać codziennie, choćby kilka stron :)

W kolejnych odsłonach "półki książkoluba" pisać będę o książkach, które są dla mnie ważne i uważam, że warto je przeczytać, lub które po prostu mnie urzekły i z tego powodu również warto po nie sięgnąć.

O księdzu Janie Kaczkowskim troszeczkę było przedwczoraj, zatem na pierwszy ogień pójdzie książka pt. "SZAŁU NIE MA, JEST RAK".


Ksiądz Jan Kaczkowski (1977) - jak sam mówi o sobie z powołania jest księdzem, z wykształcenia bioetykiem (oraz doktorem teologii moralnej), z zawodu zaś prezesem hospicjum. Jakby mało było atrakcji - 1 czerwca 2012 roku zdiagnozowano u księdza nowotwór mózgu - glejak IV stopnia... 
Nie przeszkodziło mu to jednak w pracy duszpasterskiej. Nadal (na ile starczy sił) działa na rzecz Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio (którego jest pomysłodawcą), służy jego pacjentom, głosi rekolekcje, prowadzi vloga, spotyka się z mediami.

Książka "Szału nie ma, jest rak" stanowi zapis rozmowy, jaką z księdzem Janem przeprowadziła Katarzyna Jabłońska.
Wbrew pozorom nie jest to wcale książka o umieraniu, a w każdym razie, nie przede wszystkim o umieraniu, choć temat śmierci rzecz jasna się w niej pojawia. 
Mowa tu o tym jak radzić sobie z cierpieniem - zarówno tym fizycznym, jak i duchowym, jak przygotować się na śmierć bliskich osób, jak radzić sobie z ich nieuleczalną, śmiertelną chorobą. Pojawia się również temat aborcji, eutanazji, zapłodnienia in-vitro w ujęciu bioetycznym. Mówi się o ludzkiej seksualności, właściwym przeżywaniu cielesności, czy o tym jak ważną rzeczą dla człowieka jest bliskość i czułość. 

Książka, pomimo że dotyka kwestii trudnych nie przytłacza teologicznym czy moralizatorskim zadęciem i zbędnym patosem.
Dużo w niej ciepła, serdeczności, czasem humoru. O wszystkim rozmawia się swobodnie, bez ogródek, jak o sprawach całkiem normalnych i oczywistych, wszak nic co ludzkie, nie jest nam obce.

Lektura tej książki to naprawdę niesamowite spotkanie z bardzo mądrym i serdecznym człowiekiem.
Jak mówi sama Katarzyna Jabłońska:
"Jan jest nieprzewidywalny, ma ostry język i cudowne poczucie humoru. Bywa nieznośny, uparty i... czuły. Jest niczym pasjonująca książka, która zaczyna się jak powieść przygodowa, by stać się moralitetem. Spotkanie z nim to wyzwanie i przywilej".

Gorąco zachęcam Was kochani do lektury, zapewniam, że nie będziecie zawiedzeni! :)

   

czwartek, 17 kwietnia 2014

Wielka strata . . .

Serwisy informacyjne donoszą, powołując się na informacje meksykańskiej prasy, że w wieku 87 lat odszedł Gabriel Garcia Márquez, kolumbijski pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla. 
 
Jego powieści i opowiadania wpisują się w nurt realizmu magicznego, a sam Márquez uważany jest za jednego z najważniejszych twórców tegoż nurtu.

Znany jest z takich dzieł jak choćby "Sto lat samotności" czy "Miłość w czasach zarazy".
  
Kilkanaście lat temu u Márqueza zdiagnozowano raka, którego jednak, dzięki skutecznej terapii, udało się zwalczyć. Obecne rokowania były znacznie mniej optymistyczne, dlatego też przez wzgląd na podeszły wiek pisarza zarówno rodzina jak i lekarze wyrazili zgodę na odstąpienie od chemioterapii i poddanie Márqueza wyłącznie opiece paliatywnej...
 
Do zobaczenia Mistrzu Márquez... 
"Miłości w czasach zarazy" nigdy Ci nie zapomnę i zapewne jeszcze nie raz do niej powrócę...
Dziękuję... [*]  
 

środa, 16 kwietnia 2014

"Co wy robicie, Boga się nie boicie?" *

I złamałam postanowienie... Od niedzieli obiecuję sobie, że nie będę szerzej tego komentować, ale nie mogę! Coś we mnie krzyczy, że nie można tego przemilczeć, nie można udawać, że nic się nie stało, skoro się stało i to stało się bardzo wiele złego!
Mówiłam, że będzie o tym, co mnie irytuje i denerwuje, więc będzie!

Sprawę księdza Wojciecha Lemańskiego znają już chyba wszyscy w tym kraju, szczególnie za sprawą wydarzeń z lipca ubiegłego roku. Można by powiedzieć "stare dzieje", ale okazuje się, że historia ma ciąg dalszy i to bardzo niespodziewany i przykry ciąg dalszy...
Pod koniec marca ks. Wojciech otrzymał nakaz opuszczenia plebanii w Jasienicy, gdzie mieszkał za zgodą administratora parafii. Bolesne, na pewno, ale jakoś można przeżyć... Tuż przed Niedzielą Palmową, a więc u progu Wielkiego Tygodnia, otrzymał jednak zakaz sprawowania Mszy Świętej i sakramentów w parafii w Jasienicy. Do tej pory sprawował publicznie jedną Mszę Świętą w tygodniu, w niedzielę o godz. 8:00, teraz nie wolno mu nawet tego...
Część Parafian, na znak protestu przeciw takiemu potraktowaniu ich niedawnego proboszcza opuściła kościół...
I tu chwila przerwy...

Nie chodzi mi już nawet o samego księdza Wojciecha, choć jego jest mi również niesamowicie żal.
W moim subiektywnym odczuciu uważam, że spotkała go krzywda i niesprawiedliwość ze strony jego przełożonego, przykro mi że próbuje się przedstawiać księdza jako największego wroga Kościoła, mówi się o nim tak, jakby dopuścił się najstraszniejszej z możliwych zbrodni...
Dlaczego?
Bo odwołał się od decyzji abp. Hosera, decyzji, którą uznał za niesłuszną i krzywdzącą?
Miał prawo do takiego odwołania i z tego prawa skorzystał, w czym problem? Skoro nawet największy zbrodniarz ma prawo do obrońcy, to dlaczego odmawiać prawa do obrony człowiekowi, który nie dopuścił się zbrodni, a czuje się niesłusznie oskarżony?
Miałam okazję poznać księdza Wojciecha w lutym tego roku i nijak nie potrafię dostrzec w nim tego wichrzyciela i burzyciela, którym to rzekomo jest (co do czego ponoć prawdziwy katolik nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości)...

Ale jak już powiedziałam, nie chodzi mi nawet o samego księdza i o to jak go potraktowano, ale o to jak zostali potraktowani parafianie z Jasienicy...
Ktoś powie: nie twoje małpy, nie twój cyrk; jasne, nie moja parafia, nie moja diecezja, w sumie... niby nie moja sprawa, tyle tylko, że MÓJ Kościół!
Nie mieści się w głowie, w moim być może małym rozumku, że pasterz Kościoła może traktować jego członków z taką pogardą. Głos Parafian z Jasienicy wydaje się trafiać w próżnię, a przecież ks. Lemański to ich proboszcz, Jasienica to ich parafia, więc zasadniczo to oni powinni mieć tu najwięcej do powiedzenia, a w każdym razie należałoby ich przynajmniej wysłuchać, a nie zbywać milczeniem i mówić o nich, że zostali sprytnie zmanipulowaniu przez tego wichrzyciela Lemańskiego.
Jakby tego było mało, w Wielkim Tygodniu, niemal w przeddzień rozpoczęcia obchodów Triduum Paschalnego, czyli najważniejszych uroczystości w kalendarzu liturgicznym, abp. Hoser, w trosce o ład i porządek, oraz w obawie o to, że może dojść do profanacji z dniem 15. kwietnia zamknął im kościół do odwołania i zaproponował, by Triduum Paschalne świętowali w innych parafiach...
Słów mi brakuje, naprawdę. To wygląda jak chory sen pijanego idioty i gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że takie coś może się wydarzyć zaproponowałabym mu konsultację psychiatryczną...
A jednak się wydarzyło... I aż ciarki mnie przechodzą, gdy pomyślę, że to być może jeszcze nie koniec, że to dopiero preludium. Boję się pomyśleć, co jeszcze może się stać, jakie jeszcze decyzje "w trosce o dobro" parafian z Jasienicy zostaną podjęte... Mój zdrowy rozsądek jest tutaj bezradny, moja wyobraźnia również sobie z tym nie radzi...

Całym sercem jestem z Parafianami z Jasienicy, popieram ich starania, mające na celu obronę ks. Wojciecha i mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy, choć w obecnej sytuacji trudno uwierzyć w happy end, ale nadzieja umiera ostatnia...

* tytuł notki zaczerpnięty z: https://www.facebook.com/notes/o-prawo-do-g%C5%82osu-ks-lema%C5%84skiego/co-wy-robicie-boga-si%C4%99-nie-boicie-/620467091366507

Ostatnia szansa...

Zabrzmiało przerażająco? 
No może odrobinkę, ale nie ma się czego bać :)

Jutro chrześcijanie rozpoczynają obchody Triduum Paschalnego, najważniejszych świąt w całym kalendarzu liturgicznych, upamiętniających Mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. 
Aby jak najlepiej przygotować się do obchodów tych uroczystości wierni uczestniczą w rekolekcjach. 
Gdyby ktoś z Was szanowni a zacni nie miał takiej możliwości (ot, brak czasu), a może nauki rekolekcyjne były niezbyt ciekawe i niewiele się z nich wyniosło, to bardzo serdecznie polecam rekolekcje księdza Jana Kaczkowskiego (o którym wspominać będę jeszcze nie raz, bo jest to człowiek naprawdę wyjątkowy), wygłoszone w dniach 5-7 marca br. u oo. Dominikanów w Łodzi.


 
DZIEŃ 1


DZIEŃ 2


 
DZIEŃ 3

Tym, którzy chcieliby przygotować się do spowiedzi, a nie bardzo idzie im robienie rachunku sumienia ten fragment październikowych rekolekcji jakie ks. Jan prowadził dla Duszpasterstwa Akademickiego w Rybniku na pewno będzie bardzo pomocny: Ks. Jan Kaczkowski, "Sumienie wobec kryzysu i odpowiedzialności" - przygotowanie do spowiedzi. 
Całość rekolekcji "Sumienie wobec kryzysu i odpowiedzialności" dostępna jest na stronie internetowej Duszpasterstwa Akademickiego w Rybniku 

Miłego i przede wszystkim owocnego słuchania !!

wtorek, 15 kwietnia 2014

"Przecież wrócę gdy zacznie się dzień..." 10 lat bez Jacka...

Od 2010 roku dzień 10. kwietnia wielu ludziom w tym kraju kojarzy się tylko z jednym - kolejną rocznicą katastrofy smoleńskiej...
Mnie 10. kwietnia kojarzy się zgoła z czymś innym...

"Jacek był bardzo niespokojny [...] Siedziałam przy nim i mówiłam mu, jaki jest dzielny, że przetrwał taką ciężką noc, że jak tylko poczuje się lepiej, to pojedziemy do domu na świętowanie Wielkiej Nocy. Przekonywałam, że po tej transfuzji nabierze sił i odpocznie w domu w swoim kąciku w salonie, gdzie czekają świeże gazetki i książki. Głaszcząc go po włosach, mówiłam mu, jak bardzo go kocham. Co jakiś czas upewniałam się, czy mnie słyszy. Umówiliśmy się, że jeśli nie śpi, to ma mrugnąć.
Przed południem spytałam Jacka, czy chce, aby udzielić mu chrztu. W głowie kołatały mi przestrogi lekarzy i widmo śmierci, które zazwyczaj kojarzy się z ostatnim namaszczeniem. Zjechałam na dół po księdza. Sama ceremonia była króciutka.
Potem Jacek zapadł w głęboki sen. Oddychał miarowo i spokojnie.
Przestał oddychać około 18:30."


Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj, a minęło już 10 lat...
10. kwietnia 2004 roku to była akurat Wielka Sobota, większość ludzi szykowała się do świętowanie Wielkiej Nocy. Mówiło się dużo o śmierci, ale jeszcze więcej o zmartwychwstaniu... 
Ironia losu - umrzeć w przeddzień Uroczystości Zmartwychwstania Pańskiego, nie sądzicie?
W niedzielę we wszystkich mediach pojawiła się informacja, że "po dwuletniej walce z chorobą zmarł Jacek Kaczmarski, poeta, pieśniarz, bard Solidarności", dla mnie jednak był kimś znacznie więcej...
To dzięki Niemu dowiedziałam się o istnieniu kogoś takiego jak choćby Alain René Lesage i jego powieści "Diabeł kulawy". To również dzięki Jackowi zaczęłam więcej czytać, mało tego, zaczęłam też pisać wiersze. Wybroniłam się na maksymalną liczbę punktów na ustnym egzaminie maturalnym, poszłam na studia polonistyczne i obroniłam pracę magisterską - oczywiście na temat twórczości Jacka. 
Poszerzyły się moje horyzonty, zmienił się sposób patrzenia na świat.
Ogólnie - zawdzięczam Jackowi bardzo wiele, to w dużej mierze dzięki Niemu jestem tym, kim jestem, bo to On wskazał mi tę właśnie drogę.
Mój Mistrz za którym tęsknię, którego bardzo mi brakuje i o którym nadal myślę w kontekście zakończenia "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" - "Przecież wrócę gdy zacznie się dzień" - czekam na ten dzień... nieustannie... od dziesięciu lat...

Do zobaczenia Mistrzu... [*]