poniedziałek, 25 sierpnia 2014

"Od śmierci w dolinach zachowaj nas, Panie..."

   Nie bez powodu w tytule ten cytat...
Od przeszło tygodnia piszę tę notkę, może dziś w końcu się uda, choć dziś łez więcej niż zwykle, ale jest też coś, a może raczej Ktoś, kto jakoś ukierunkuje mi myśli i palce na klawiaturze poukłada w słowa...
Zobaczymy...

   Urodził się 27. grudnia 1976 roku w Warszawie. Z wykształcenia był chemikiem, z zamiłowania fotografem i sportowcem, a Jego prawdziwą miłością były góry...
Zginął 8. kwietnia 2009 roku podczas aklimatyzacyjnego przejścia na Dhaulagiri...


foto: Jakub Jaronski/Przegląd Sportowy/Newspix.pl
Piotr Morawski... W zasadzie nie wiem jak o Nim pisać, wszystko wydaje mi się takie banalne... 
Góry kochałam zawsze, ale to do Piotrka (nie umiem o nim mówić inaczej...) Morawskiego zaczęła się moja miłość do tych najwyższych gór (które nadal mam nadzieję kiedyś zobaczyć) i niebywały podziw dla ludzi, którzy je eksplorują i zdobywają. Jak ma się przyjaciół którzy się wspinają, którzy fascynują się tym wszystkim co dzieje się w górach to się słyszy o różnych wyprawach, ogląda się filmy, czyta się relacje, obserwuje trasy wypraw na mapach i w necie...
Pierwszy raz usłyszałam o Piotrku chyba przy okazji Tryptyku Himalajskiego, kumpel podsyłał mi relacje, oglądaliśmy zdjęcia i jakoś tak... fajnie było...
Nigdy nie poznałam Go osobiście, ale interesowały mnie Jego osiągnięcia, lubiłam czytać Jego teksty, słuchać wywiadów z których wyłaniał się obraz normalnego, wrażliwego i niezwykle sympatycznego faceta, ujmującego życzliwością i bezpretensjonalnym stylem bycia.


 
Bardzo lubię ten materiał :)
Sposób w jaki Piotrek opowiada o przygotowaniach do wyprawy - na luzie, z uśmiechem, bez zadęcia.
  I ten lubię (podsumowanie wyprawy), jeszcze bardziej lubię, szczególnie samą końcówkę :)
Na chwilę wrócił uśmiech :)
Trafiłam niedawno na wywiad z Piotrkiem, być może już kiedyś go czytałam, nie pamiętam, pada w nim pytanie właśnie o słowa zacytowane przeze mnie w tytule:
- Podpisujesz się pod słowami Jerzego Kukuczki: „Od śmierci w dolinach zachowaj nas Panie”?

- Ja na szczęście tego tak nie odbieram. To też kwestia różnicy pokoleń. Góry kiedyś były dużo bardziej niedostępne i romantyczne niż są teraz. Ja chciał bym się normalnie zestarzeć, w otoczeniu wnuków. Nie chcę, żeby góry były całym moim życiem, nie chcę tam zginąć, w żadnym wypadku.

[całość wywiadu przeprowadzonego przez Wojtka Nowickiego dostępna jest TUTAJ]
Chciał żyć, chciał się zwyczajnie zestarzeć, to całkowicie normalne, szczególnie, że zginął przecież jako młody człowiek (miał niecałe 33 lata...), z drugiej jednak strony kochał góry, dobrze się w nich czuł, a Jego ostatnią wolą, gdyby nie daj Boże coś się stało, było zostać pochowanym w górach.
Olga, żona Piotrka wspomina:
Bałam się o niego zawsze. Gdy dowiedziałam się, że przeżył wypadek, to koszmarne było dla mnie to, że on - człowiek z wielką pasją życia, bardzo sprawny fizycznie, o wielkim umyśle, a do tego bojący się śmierci i tego, co jest, albo czego nie ma po drugiej stronie - był w pełni świadom swego umierania. Chciałabym móc go przed tym obronić.

Spodziewałam się, że nie będzie mi łatwo o Nim pisać, ale nie sądziłam, że będzie aż tak ciężko... Trudno mi pozbierać myśli... 
Przypomina mi się rozmowa z Piotrkiem na antenie TVN24 i w Teleexpressie, krótko przed tą ostatnią wyprawą... Pamiętam jak się cieszył, jaki był podekscytowany, jak błyszczały Mu oczy, kiedy opowiadał o planach na kolejne tygodnie... Zapytany o to czego życzyć Mu przed wyprawą odpowiedział: "Tyle samo powrotów co wyjść"... 
Niestety, okazało się, że tym razem będzie ten jeden powrót za mało...
Kiedy media podały informację że zginął... byłam w szoku, nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę - przecież taki młody, utalentowany... to nie tak się miało skończyć... 

Był niebywale odważnym człowiekiem... 
Piotr Pustelnik wspominając wyprawę na Annapurnę z 2006 roku, podczas której razem z Piotrkiem uratowali życie Tybetańczykowi, który zapadł na ślepotę śnieżną, mówił tak:

Dręczy mnie myśl, że nie wiem, jak Piotrowi powiedzieć, że być może nie wyjdziemy z tego żywi. Może tak przaśnie z rubasznym, górskim humorem: "Ciekaw jestem, Piotruś, co powiedzą ludzie, którzy za 20 lat nas tu znajdą takich nieuczesanych i brudnych jak świnie".
A może tak, jak na radzieckich filmach o drugiej wojnie światowej: "Słuchajcie no, Morawski, zrobiliście wszystko, co w waszej mocy, ale na przeciwnika to było za mało. Ojczyzna Wam tego nie zapomni". A w końcu, może tak po prostu: "Jakie kwiatki na grób lubisz najbardziej, bo ja grabary, he, he, he". A w rzeczywistości było znacznie prościej. Usłyszałem: "Nie pierdol mi tu o śmierci, idziemy na dół. Ubieraj się, a ja obudzę Lotse"
 
Bał się, to jasne, a mimo tego znalazł w sobie siły by podjąć decyzję o zejściu, w każdym razie... o próbie zejścia... Piotr chciał, by się ratował, by poszedł sam - w końcu żona, małe dzieci, ale Piotrek został...
Jeszcze patrzę tęsknym wzrokiem za Peterem. Nie! Muszę zostać przy Piotrze i Lotse, bo beze mnie nie dadzą sobie rady w tym terenie.
[...] Widzę światło na szczycie. Peter, który nas zostawił, dotarł na szczyt. Przez chwilę zazdroszczę mu tej siły, która pozwoliła oderwać się od odpowiedzialności za Piotra i Lotse. Która pozwoliła mu nie zważać na więzy liny i górskie. Ja właściwie nie mam wyjścia. Jedna czołówka, ten, który przewodzi w trudniejszym terenie, no i zobowiązanie, że z Piotrem staniemy na szczycie. Wszystko to pcha mnie z nimi w kierunku obozu.
- wspomina w swoim dzienniku Piotrek, a Piotr Pustelnik we wspomnieniu o Piotrku mówi:
 [...] rok później wróciliśmy na Annapurnę, by przeżyć ciężkie chwile na wschodniej grani. I kiedy - leżąc kolejny dzień w namiocie, bez jedzenia i nadziei na wyjście szczytowe, czekając na poprawę wzroku naszego tybetańskiego kolegi, która mogła nie nadejść, właściwie żegnałem się z życiem, poprosiłem Piotra - by nie bacząc na nas, schodził. Powtórzyłem ten sam argument o żonie i dzieciach. W odpowiedzi poderwał nas, mówiąc: "Chodź, idziemy w dół, może spadniemy, ale to jest lepsze niż pozostanie w namiocie."
Mam pewność, że tym razem to on uratował mi życie.
   Zdolny, wytrwały, silny, odważny, oddany przyjaciołom. Świetny fotograf, o niesamowicie wrażliwej duszy, która przebija przez każde wykonane przez Niego zdjęcie. Znakomity, wnikliwy obserwator i kronikarz... 
Taki był Piotrek Morawski...

No właśnie... był...
Jaka szkoda, że teraz pozostał już tylko czas przeszły...


P.S.
Jestem w niemałym szoku, że udało mi się skończyć tę notkę... Od tygodnia się z nią męczyłam, a dziś poszło nadspodziewanie łatwo (choć były łzy, drżenie rąk i serca...), jakby Ktoś faktycznie prowadził moje myśli, moje ręce... 
Może to właśnie Piotrek? W końcu ten niemal nakaz wewnętrzny by coś o Nim napisać zrodził się jakiś czas temu, po dziwnym, powracającym przez tydzień śnie... 
Sen za każdym razem był identyczny i dokładnie identycznie się kończył, zawsze w tym samym momencie...
Razem z dwoma moimi przyjaciółmi byłam w górach, nie wiem z kim, nie wiem gdzie, ale były to duże góry, być może Himalaje. Wspinaliśmy się. Szło nam całkiem dobrze, doszliśmy już dość wysoko, kiedy nagle z góry wyjechała lawina, wyrwała liny, zmiotła nas i rzuciła kawał w dół. Zasypało nas, nie całkiem, ale na tyle mocno, że nie mogliśmy się sami wydostać, byliśmy mocno poobijani, czuliśmy, że to się skończy tragicznie... Nagle nie wiadomo skąd pojawił się przy nas Piotrek. Wygiełgał nas spod tego śniegu, wpiął w swoją linę i powoli, ostrożnie zaczął nas sprowadzać w dół, do namiotu. Nie wiem co było dalej, bo sen urwał się, gdy odwróciłam się do Piotrka i zapytałam: "Skąd ty się tu wziąłeś?"...
Teraz już wiem... wedle tego, co Paulina tłumaczyła mi na temat tego snu, czeka mnie droga w dół i to Piotrek ma być moim na niej przewodnikiem... 

P.P.S.
Piotrek pozostawił żonę i dwóch synów... 
Jeśli ktoś miałby wolę i życzenie by ich wesprzeć to można to uczynić dokonując wpłaty przez stronę Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki lub przekazując 1% podatku.
Więcej szczegółów znajdziecie TUTAJ 

piątek, 22 sierpnia 2014

"Nauczyli, że Wolność i Prawda najdroższej warte są krwi..." Nauczyli... i co z tego?

Jeśli ktoś nie kojarzy cytatu, to... Marek Tercz, "Dydaktyka"

Nauczyli mnie prosto się trzymać 
i głowę nosić jak pan.
I karku przed nikim nie zginać -
niech lepiej już skręca mi kark...

Nauczyli, bo taka jest kolej,
lecz pytam, kto rację tu ma?
Czy ten, który pięścią na odlew,
czy ten, co miał rację a padł?...

Nauczyli, że wolność i prawda
najdroższej warte są krwi,
a teraz sam uczę się kłamać -
wszak ten tylko wolny, kto żyw...

Nauczyli i jak tym poradzę
co chcą z nienawiści się wściec,
że wrogom znów przyjdzie wybaczyć -
wszak Bogu wybacza się śmierć...

I uczyli, że miłość zwycięży,
że wierna za życia po grób.
I za plecami oręże
chowali bo wierny to trup...

I uczyli, gdzie mądrość nocuje,
jak złotem opływa i lśni.
A przecież przygarnął ją wujek
co karmi bezpańskie psy...
   Uczyli... co z tego, skoro rzeczywistość coraz mocniej utwierdza mnie w przekonaniu, że te wszystkie nauki o kant dupy potłuc, skoro nawet ci co uczą mają je gdzieś...

   Nie mam siły o tym pisać, naprawdę... jest mi cholernie smutno, czuję się oszukana, zepchnięta na margines, czuję się jak zaszczute zwierze, jak dojna krowa, która ma być cicho i godzić ze wszystkim, w imię tak zwanej "wyższej sprawiedliwości"...
Wiecie gdzie ja mam taką "wyższą sprawiedliwość"?.... Wiecie...

   Dziś Ks. Wojtek Lemański spotkał się ze swoim przełożonym... Jak się to skończyło to zapewne słyszeliście, a jak nie słyszeliście to się zaraz dowiecie... Otóż skończyło się to dla Ks. Wojtka suspensą, co (tłumaczę niezorientowanym) oznacza zakaz sprawowania posługi kapłańskiej i sakramentów św. oraz zakaz noszenia stroju duchownego dożywotnio lub na czas określony...

 Pół roku temu w Łodzi miałam okazję, ba, zaszczyt (!) poznać Ks. Wojtka osobiście. To było podczas promocji książki "Z krwi, kości i wiary", o której już Wam pisałam. 
Przyznaję, pojechałam na to spotkanie z ciekawości, chciałam się przekonać kim tak naprawdę jest ten ksiądz, którego jedni szczerze kochają, a inni (jeszcze bardziej szczerze) nienawidzą. I spotkałam szczerego, prostego, a co wiele ważniejsze - Wolnego, (prawdziwie Wolnego) Człowieka. Człowieka z jednej strony świadomego swoich słabości, z drugiej zaś w pełni świadomego swej godności, niezbywalnej dla wszystkich ludzi, której to godności gotów jest bronić (myślę, że) za wszelką cenę!
   Miałam okazję zamienić z Ks. Wojtkiem parę słów, było trochę refleksji, trochę śmiechu, po wszystkim też i łza mi się w oku zakręciła, ale była to niebywale krzepiąca rozmowa, która pozwoliła mi wierzyć, że "jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie..."
Jak pokazuje rzeczywistość - nie będzie... ani przepięknie, ani nawet normalnie...
Jeżeli w Kościele nie ma miejsca dla Ks. Wojtka, to jakim cudem jest w nim miejsce dla kogoś takiego jak ja? Kogoś, kto nie boi się myśleć, kto w związku z tym zadaje trudne i niewygodne pytania?
To raczej nie moje miejsce na ziemi... 
Nie mój czas...
Nie moja bajka...
Nie moje kredki...

Ale to nie ważne! 
Jestem dumna, że jestem właśnie taka i nie zamierzam się zmieniać! A jeśli to komuś przeszkadza... cóż, trudno, niech idą swoją drogą, a ja pójdę swoją...
Jestem też dumna, że dane mi było osobiście poznać Ks. Wojciecha i  mam nadzieję (nadal, choć to już pewnie bezsensowne), że jednak "jeszcze będzie przepięknie"!

Ks. Wojtku... Dziękuję za wtedy w Łodzi i w ogóle za to co robisz, kim jesteś i przede wszystkim... że JESTEŚ!

niedziela, 17 sierpnia 2014

Niemoralni szaleńcy z Dachu Świata...



   Miało być o himalaistach, owszem, już wczoraj zaczęłam pisać notkę, ale chwilowo muszę ją odłożyć na bok, bo jest coś, co spokoju mi nie daje. 

   Otóż w GW ukazała się rozmowa Jacka Hugo-Badera (tego od "Długiego filmu o miłości - Powrót na Broad Peak") z profesorem Jackiem Hołówką na temat himalaistów właśnie i tego co tak naprawdę siedzi w ich głowach... (swoją drogą, szkoda, że JHB nie rozmawia na ten temat właśnie z himalaistami i z ich rodzinami, wszak oni wiedzą najlepiej co nimi kieruje, gdy planują kolejne wyprawy...)
Wybaczcie, że Wam tu nie wstawiam całego artykułu, ale jeszcze mnie GW ścignie za prawa autorskie i się nie wypłacę do końca życia, ale oczywiście cały wywiad możecie przeczytać tutaj: Gladiatorzy i harcerze

„Długi film o miłości” przeczytałam, kumpel mi pożyczył, bo sama bym raczej nie sięgnęła po książkę o Broad Peaku (dość alergicznie reaguję na samo wspomnienie zimowej wyprawy z 2013 r.) ale pożyczył mi, przeczytałam i odniosłam wrażenie, że pan Hugo-Bader za himalaistami to raczej nie przepada. No cóż, kochać ich nie trzeba, każdy ma swoje ulubione dyscypliny sportowe (choć himalaizm trudno sportem nazywać, choćby ze względu na brak porównywalnych warunków dla wszystkich biorących udział nawet w tej samej wyprawie – pogoda nawet w niskich górach potrafi się zmieniać błyskawicznie, a co dopiero mówić o Himalajach) i sportowców którym kibicuje – wolna wola każdego, o gustach wszak nie należy dyskutować; ale bez przesady… Traktowanie himalaistów jak nieodpowiedzialnych, zakompleksionych ludzi, którzy dla sławy, pieniędzy i poczucia wyższości nad innymi ryzykują własnym życiem, głęboko w dupie mając rodzinę, przyjaciół, pracę itd. itp. to jak dla mnie bardzo mocna przesada...

Nie wiem z iloma himalaistami i w ogóle ludźmi poważnie eksplorującymi góry (czyli nie spacer w klapkach na Gubałówkę czy wyprawa bryczką nad Morskie Oko) pan Bader rozmawiał, ale chyba z żadnym, albo z bardzo niewieloma...
A gdyby porozmawiał to większość z nich (jeśli nie wszyscy) powiedzieliby mu, że góry to jest dla nich sposób na życie, że są one ważną cząstką ich życia, czymś, bez czego czują się niekompletni. Druga rzecz - znakomita większość tych ludzi robi to dla tego mistycznego doświadczenia jakie można przeżyć jedynie w górach, nie dla sławy, rekordów, rozgłosu, ale właśnie dla tego poczucia obcowania z czymś niesamowitym - potężnym, przerażającym ale i pięknym jednocześnie.

Na kartach książki "Góry na opak czyli rozmowy o czekaniu", o której kiedyś Wam wspominałam, Paweł Pustelnik w rozmowie z Olgą Morawską mówi tak: 

Nie wiem czy znałaś Łukasza Wajsa. To był chłopak z Warszawy, zginął zimą na Mięguszu podczas schodzenia. Skończył, o ile wiem, dziennikarstwo i robił wywiady z kilkoma ważnymi postaciami polskiego himalaizmu i alpinizmu. I dał im wspólny tytuł: "W góry idziemy po życie". W tym artykule rozprawiał się z typowymi opiniami o wspinaniu. Pytał: czy pan się boi śmierci, idąc w góry? I ktoś mu odpowiedział: jakiej śmierci? W góry idziemy po życie. Bo to jest nasze życie..."
 Właśnie tak jest. Oczywiście, że każdy z tych ludzi ma świadomość, że idąc w góry może zginąć (już w szczególności idąc w "duże góry" jak o Himalajach mówi Piotr Pustelnik), ale nikt o tym na wyprawie nie myśli. Tak samo jak nie myślą o tym ich rodziny. Owszem, niepokoją się, ale myśl o najgorszym jest zawsze gdzieś z tyłu głowy, schowana, by nie kusić losu, bo nie stała się samospełniającą się przepowiednią.
Mój dobry kolega miał kiedyś wypadek na Orlej Perci, popełnił błąd i spadł... gdyby nie lina zginąłby... Ale po wypadku wrócił w góry, bo tam jest cząstka jego samego, jakiś ważny element jego duszy... Rok temu, gdzieś w skałach urwał się z mocowaniem, na szczęście pozostałe wytrzymały, ale spadając uderzył o ścianę, złamał rękę i kręgosłup. Obecnie kończy mozolną rehabilitację po drugiej operacji i wraca do treningów na siłowni i na sztucznej ściance, by w przyszłym roku jechać znów w góry. 
Zapytałam go, czy się nie boi, odpowiedział mi, że owszem, boi się, ale tak samo mógłby bać się jeździć na rowerze czy samochodem, bo tylu teraz wariatów na drogach, że na każdym skrzyżowaniu (zwłaszcza w dużym mieście) można zginąć.

Kiedyś w Bieszczadach przeżyłam ze znajomymi burzę, po której przestałam się bać czegokolwiek... Oczywiście, gdybyśmy nie zgrywali gierojów to wszystko skończyłoby się spoko, najwyżej trochę byśmy zmokli, ale my uznaliśmy, że co tam chmury, zdążymy...
I góry pokazały nam co myślą o takich pewnych siebie sukinsynach jak my.
W momencie zaczęło lać tak, jakby ktoś wiadrem wylewał, zrobiło się niemal zupełnie ciemno, choć było chwilę po południu, no i burza... to niebo rozrywające się do samiutkiej ziemi, ten niesamowity huk, trzask błyskawic, zapach... zapach prądu... szczególnie gdy piorun uderzył w ziemię kilkanaście metrów od nas... 
Potęga przyrody w najczystszej postaci!

   Panowie zapomnieli jeszcze o czymś bardzo ważnym - o tym, że góry uczą!
Oczywiście, jak wszędzie znajdą się tacy, którzy żadnej nauki z żadnego doświadczenia nie wyciągną, ale większość tych ludzi jednak uczy się bardzo wiele. 
Przede wszystkim o sobie samym. Bo góry naprawdę zmieniają optykę. 
Jeśli ktoś jest zbyt pewny siebie to utemperują takiego cwaniaka w moment, jeśli będą łaskawe to pozwolą przeżyć i wyciągnąć lekcję na przyszłość... 
Jeśli ktoś za bardzo przywiązuje się do rzeczy materialnych, jeśli zwraca uwagę na takie bzdety jak to, że ktoś mu zarysował samochód, albo że zginęła mu jakaś ulubiona rzecz to wystarczy że się wybierze zimą w góry, że zastanie go śnieżyca, że w tak zwanym międzyczasie zasypie mu lub zwieje trochę rzeczy.
Góry uczą również, a może przede wszystkim, wbrew temu co mówią panowie Bader i Hołówka, szacunku dla życia - własnego i innych. O tym wiedzą ratownicy górscy i ci wszyscy, którzy zmuszeni byli w górach ratować czyjeś życie, nie rzadko narażając swoje własne, szczególnie jeśli ratowany wpadł w tarapaty przez własną ignorancję, nonszalancję czy (nie owijając gówna w bawełnę) - głupotę. 
 Wiem, że gdyby czytali to, co teraz napisze, to powiedzieliby, że mówię o ludziach, którzy są już na wymarciu, którzy są takimi nieskalanymi moralnie harcerzami, z jasnym kodeksem moralnym itd. itp.

 Mój Mistrz (dlatego właśnie jest moim Mistrzem), Pan Piotr Pustelnik zapytany o nagrodę Fair Play powiedział tak:
Mnie się wydaje, że nagradzanie nagrodą Fair Play alpinistów jest trochę nieporozumieniem, no... Dostałem rzeczywiście dwa razy takie wyróżnienie, ale za coś, co ja uważam, że jest jakby naszym świętym obowiązkiem. To znaczy świętym obowiązkiem jest dochowanie wierności pewnym absolutnie niezbywalnym kanonom górskim, przykazaniom. Oczywiście nie ma specjalnego dekalogu dla alpinistów i normalnego dekalogu dla normalnych ludzi, obowiązuje nas ten sam dekalog i obowiązują nas te same zasady etyki i moralności jak gdziekolwiek na całym świecie. Problem polega tylko na tym, że w tych górach... czasami... ceną wyjścia cało z tej przygody jest życie, więc dotrzymanie... bycie wiernym tym kanonom w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia jest pewnym wyzwaniem i może dlatego nie odrzuciłem tego typu wyróżnienia, tylko przyjąłem je z pokorą, że to jest jakby pewne docenienie tej konsekwencji w trzymaniu się tych kanonów..."
Wie co mówi... Ratował ludziom życie w górach nie raz... Na K2, na Borad Peaku, na Annapurnie - na tej ostatniej ryzykując własnym życiem (zresztą obaj z Piotrkiem Morawskim ryzykowali wtedy życiem, zresztą przez czas jakiś uznawani byli za zaginionych, a nawet zmarłych). Oczywiście, że się wtedy bali, sam Pan Piotr mówił nie raz, że śmierć jest dla Niego czymś najstraszniejszym na świecie i że wtedy bał się bardzo, ale mimo strachu wiedzieli, że tak trzeba. Nie robili tego dla zaszczytów, dla pieniędzy, rozgłosu, robili to po prostu ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości, w myśl odwiecznej zasady, że wszystko co uczynisz drugiemu człowiekowi wraca do ciebie ze zdwojoną siłą.
Pyta pan o himalaistów? Im się wydaje, że jak zdobędą szczyt, to doznają objawienia, jakiejś egzaltacji, euforii, staną się kimś innym, nowym, zostaną wyniesieni do grona wybrańców. Przejdą nawet jakieś przebóstwienie. W starożytności sądzono, że jeśli dokona się czegoś nadzwyczajnego, to jest to możliwe. Zostaniesz półbogiem.
[...]
Zadaniem sportu powinno być doskonalenie duszy i ciała, a w himalaizmie nie ma ani jednego, ani drugiego. To walka o pieniądze, które zależą od oceny mediów, więc na ich potrzeby wspinacze mają rozmaite legendy o wspaniałym etosie, partnerstwie, braterstwie liny i tym wszystkim, co wyprawiają w górach. A tak naprawdę himalaizm stał się karykaturą poważnych osiągnięć, a w książce "Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak" panu jako autorowi przypadła rola Andersena, który mówi, że król jest nagi. Bo oni próbują nas hipnotyzować, czarować mitem podboju kosmosu na Ziemi, tak jak od zawsze czarują siebie nawzajem, i tacy zahipnotyzowani chodzą w góry, a jak schodzą w dół, to nie podoba im się ten świat.
Tako rzecze pan profesor Jacek Hołówka... Ciekawe ile razy był w górach i ile szczytów zdobył... Żeby zrozumieć co czują ci ludzie najpierw trzeba doświadczyć tego samego co oni... tak mnie uczono przez całe życie...
A co do tego, że "jak schodzą w góry to nie podoba im się ten świat", cóż, trudno się dziwić, skoro doświadczyło się niemal mistycznego piękna, kiedy nie było głupiego wyścigu szczurów tylko walka z własną słabością, to ciężko się spodziewać, żeby z zachwytem patrzeć na całe to bagno dookoła... 

Jatka, nie sport. Walka gladiatorów. Himalaiści są na tyle wyrachowani, cwani i dobrze zorganizowani, że jest jasne, że jeśli są wykorzystywani, to tylko dlatego, że chcą się dać wykorzystać. Dali się sprzedać do niewoli, i już. Dali się kupić.
A co z bokserami, którzy dają się lać po mordach, na oczach milionów widzów, za ciężkie pieniądze, ryzykując, że ktoś kiedyś może jednemu z drugim tak przypierdzielić, że mu żyłka we łbie pęknie i będzie albo zimnym trupem, albo śliniąca się, bezwładną kukłą... Ten sport jest zapewne wiele mniej barbarzyński od himalaizmu, no jasne że tak, jak ja mogłam w ogóle mieć wątpliwości...

Już kończę, wybaczcie, ale jest jeszcze jeden fragment, który wręcz rozłożył mnie na łopatki...
Ale czy można żądać, by ktoś był bohaterem i po drodze czekał na partnera, bo może tak się go uratuje?

Profesor wyrywa mi z ręki kartkę z pytaniami do niego i na odwrocie pisze wołami: "Świętość i heroizm to jest SUPEREROGACJA. Nie wolno żądać od nikogo!". Słowo "supererogacja" profesor pisze drukowanymi literami, żeby utrwaliło mi się na całe życie, a potem kontynuuje podniesionym głosem.

- To jest podstawa filozofii! Supererogacja, czyli rzeczy chwalebne, wspaniałe, wykraczające poza obowiązek, ale których od nikogo nie wolno wymagać, bo łączą się ze zbyt wielkim poświęceniem. Nie mam prawa żądać, żeby został pan świętym.
    W takim razie nie wolno wymagać od matki śmiertelnie chorego dziecka (np. takiego z bezmózgowiem), by to dziecko wychowywała i się nim opiekowała, ani nawet urodziła, bo to się wiąże ze zbyt wielkim poświęceniem (ale aborcja w takim przypadku jest niemoralna i powoduje tycie...). Nie można wymagać od strażaka by wszedł do płonącego budynku grożącego zawaleniem tylko dlatego, że zostało tam nasze ukochane dziecko, czy od ratownika górskiego, by wyszedł szukać w niebezpiecznych i trudnych warunkach jakiegoś debila, który nieprzygotowany poszedł w góry i zrobił sobie ku-ku... (choć i tak wiadomo, że strażak i ratownik to zrobią) Czyż nie?

   Kurcze... zła jestem na siebie, że przeczytałam te artykuł... Miała być taka fajna notka o himalaistach, szczególnie o jednym, a tu kurde coś takiego... No ale czasem trzeba...
Tymczasem Kochani :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Smutna powtórka z "rozrywki"...

   Po tym jak Ksiądz Lemański wylądował na dywaniku w kurii po Przystanku Woodstock i po tym, co biskup naobiecywał nie tylko Jemu, ale równocześnie i Parafianom z Jasienicy, przez chwilę (ale tylko przez mgnienie) łudziłam się, że już po wszystkim, choć komentując całą tę dywanikową wizytę Ks. Wojtka w kurii napisałam tak oto:  
"No... ciekawe tylko jak szybko biskub zmieni zdanie... Mam nadzieję, że Ks. Wojciech nagrywał tę rozmowę, żeby w razie czego mieć czym się bronić, bo jak widać sama to ta prawda jest jakaś bezradna i bezbronna..."
Aż się boję, bo wychodzi na to, że moje słowa mają moc sprawczą, czy też są samospełniającą się przepowiednią (to doprawdy przerażające...) 
To było we wtorek, a już w sobotę okazało się, że słowo biskupa funta kłaków nie było warte, bo oto nagle zmienił on zdanie co do tego, czy wolno Ks. Wojciechowi odprawiać okazjonalne Msze w Jasienicy... Okazało się, że Mu jednak nie wolno, więc Mszy nie odprawił, ale pojawił się na obchodach rocznicowych OSP w Jasienicy, na które otrzymał oficjalne zaproszenie od Organizatorów*. Pojawił się, świętował razem z Jasieniczanami, powiedział też kilka słów... Jak się okazuje (zdaniem kurii) znów o jedno za dużo i cyrk zaczął się od początku- znów wycieranie biskupich dywaników, znów groźby o usunięciu z kapłaństwa...

   Prawie się popłakałam jak to usłyszałam, naprawdę... 
Miałam okazję spotkać się z Ks. Wojtkiem, posłuchać Go, trochę z Nim porozmawiać...
To bardzo szczery  człowiek, który nie bawi się w jakieś "ą", "ę", tylko jeśli coś jest nie tak to mówi o tym otwarcie i bez owijania w bawełnę - zwyczajnie, co w sercu to na języku, ot co... Pewnie, taka bezgraniczna szczerość może niektórych zranić, ale najczęściej tych, którzy mają sobie coś do zarzucenia, w myśl ludowej mądrości mówiącej o tym, że gdy uderzysz w stół nożyce się odezwą. 
I odzywają się... grzmią z oburzenia i odsądzają Ks. Wojciecha od czci i wiary najczęściej ci, którzy najwięcej mają za uszami. Nie będę się powtarzać i przywoływać cytatu z Ewangelii Mateusza [Mt 23, 13-36], ale on tu idealnie pasuje.
   Zarzuca się Ks. Wojtkowi, że "sieje zgorszenie", że "jątrzy", "wywołuje ferment" itd. itp.

Wybaczcie, ale szlag najjaśniejszy mnie trafia jak coś takiego słyszę!
Ja to tam może i jestem "opętanym, złym i zepsutym do szpiku kości władcą marionetek", ale co w takim razie z mieszkańcami Jasienicy? 
Co z ludźmi, którzy Księdza Wojtka znają od lat, którzy z Nim współpracowali lub współpracują nadal na polu dialogu polsko (chrześcijańsko)-żydowskiego? 
Co z wieloma przedstawicielami środowisk Inteligencji Katolickiej (a więc ludzi światłych i wykształconych), którzy podziwiają i wspierają Ks. Lemańskiego? 
Oni wszyscy też są opętani? 
Oni też dali się zmanipulować temu szataniście Lemańskiemu?

   Czekam jak się to wszystko rozwinie, ale przyznam się Wam szczerze, że jestem przerażona, choć w sumie przerażenie to nic... 
Przede wszystkim jest mi cholernie smutno, czuję się odepchnięta na margines, zaszczuta i sprowadzona do roli bezrozumnego stworzenia, któremu nie wolno samodzielnie myśleć, a które musi tylko tępo słuchać rozkazów i nakazów...

A co z moim sumieniem?
Co z moją wolną wolą?
Co z moim rozumem, którego Stwórca nakazał każdemu z nas używać?

Paulina pisała mi o śnie, jaki miała w związku ze sprawą Ks. Wojtka... 
Zły był to sen... Nawet bardzo... 
I niestety... chyba zaczyna się spełniać... 

*  Zdjęcia z uroczystości 110-lecia OSP w Jasienicy znajdziecie TUTAJ

 

sobota, 9 sierpnia 2014

Religia do wiary niekoniecznie potrzebna...

   Dziwi tytuł? Tak myślałam, bo większość ludzi nie uznaje tego twierdzenia. Czy słusznie?
Cóż, nie mnie to oceniać, zresztą, nikomu nie powinno przyjść to do głowy (ocenianie w sensie), bo nikt z nas nie wie jak jest naprawdę, wierzymy że jest tak, czy inaczej, ale wiara i wiedza to rzeczy dość odległe od siebie.

   Większość ludzi, których spotykam uważa, że jak ktoś nie jest wyznawcą żadnej religii to nie wierzy w Boga, nic bardziej mylnego...
Areligijność podobnie jak ateizm może mieć różne przyczyny - może wypływać z wychowania, może też być wynikiem autonomicznej decyzji, poprzedzonej długimi poszukiwaniami.
Znam kilka takich osób, a z jedną bardzo się przyjaźnię i właśnie o Niej trochę Wam napiszę.
[Wie, że ta notka powstanie i wyraziła na to zgodę, poza tym, nie padnie tu Jej imię, a jedynie pseudonim, którego my, przyjaciele, używamy w relacjach z Nią.

   SHADOW, bo tak brzmi Jej pseudonim, jest dziewczyną kilka lat starszą ode mnie i znacznie bardziej niż ja doświadczoną prze życie... 4 lata temu została wdową, jej mąż, a nasz najlepszy kolega, zmarł w wieku 30 lat po tym jak przeszedł rozległy zawał serca. Niewiele wcześniej stracili ukochanego psa, którego na spacerze w okolicach starych sadów ktoś dźgnął nożem. W domu... w domu miała przekichane już od wczesnego dzieciństwa. Ochrzczona jak większość dzieci w tym kraju, dość szybko zaczęła odkrywać, że coś tu nie gra, że to, czego uczą w szkole na religii, to, co ksiądz opowiada na kazaniu pozostaje w znacznej rozbieżności z rzeczywistością. Szybko więc pojawiły się u Niej wątpliwości, a wraz z wątpliwościami niewygodne dla większości pytania, na które młodziutka jeszcze wówczas Shadow próbowała znaleźć odpowiedzi. Zbywano ją oczywiście wytartymi sloganami, czasem wyzywano od bezbożników i załamywano ręce nad tym, że jak to możliwe, że rośnie z niej jakiś "szatanista" albo jeszcze co gorszego...
Tak mili moi, rodzice Shadow to fanatycy religijni najwyższej próby - pierwsza ławka w kościele, ręce równo złożone jak ustawa przewiduje, galeria religijnych obrazów na ścianach, religijne rozważania czytane dziecku zamiast bajek na dobranoc...

Podczas jednej z naszych rozmów Shadow powiedziała mi, że tak naprawdę to chyba nigdy nie wierzyła w to wszystko, nie przemawiały do Niej te wszystkie obrzędy, nie rozumiała jak można mówić, że cześć należy się tylko Bogu, skoro czci się na równi zwykłych śmiertelników, którzy owszem, wykazali się jakimiś nadzwyczajnymi cnotami, czy mądrością, ale byli tylko ludźmi... Próbowała znaleźć odpowiedź we Mszy Świętej, w Eucharystii, uczono Ją, że to wielka, wspaniała Tajemnica, ale dziecko widziało, że ksiądz, który od Niej i innych dzieci, które jeszcze niewiele z tego pojmowały, wymagał szacunku dla tej "wielkiej Tajemnicy" sam tego szacunku miał wobec owej Tajemnicy raczej niewiele. I znów pojawił się dysonans, bo z jednej strony czuła obecność Boga, z drugiej - męczył ją ten cały teatr gestów, słów i obrzędów.
Zaczęła szukać własnej drogi, a zaczęła od zaniechania typowych katolickich praktyk religijnych. Zamiast siedzieć w kościele chodziła do lasu, wolała zamiast księdza słuchać śpiewu ptaków, szumu drzew, zamiast wpatrywać się w obrazy świętych wolała patrzeć w niebo, w słońce, podziwiać przyrodę - w niej odnajdywała prawdziwy spokój, doświadczała pewności, że nie jest sama, czuła moc, która ją przenikała, potężną, a jednocześnie łagodną i czułą; zamiast wyuczonych na pamięć formułek modliła się własnymi słowami, albo po prostu milczała...

"Tam znalazłam Boga... w tym lesie, w drzewach, w kwiatach... Czułam że jest w każdym liściu, w każdym źdźble trawy, że stworzył i przenika to wszystko. Przenikał też mnie... właśnie wtedy poczułam, że jestem Jego, a On jest mój, ja jestem w Nim, a On jest we mnie... Nie potrzebowaliśmy słów... Nie trzeba było nic mówić..." - opowiedziała mi kiedyś, a mnie urzekła ta opowieść...

Rodzice byli jednak mniej zachwyceni. Słyszała nie raz, że szatan ją opętał, że jest wyrodna, niewdzięczna, że oni dla niej tyle, a ona tak im się odpłaca, że będzie się w piekle smażyć, bo zdradziła Boga itd. itp.
Wyprowadziła się z domu zaraz po maturze, zaczęła studia, znalazła pracę, w domu pojawiała się tylko sporadycznie. Wreszcie poznała Arka, pokochali się od pierwszego wejrzenia. On był z zamiłowania realizatorem dźwięku, grał też na perkusji i gitarze, Shadow okazała się mieć świetny słuch, genialny głos, a przy tym była multiinstrumentalistką - wszystko do siebie pasowało. Pobrali się, zamieszkali razem z rodzicami Arka, którzy traktowali Shadow jak własną córkę. Ze swoimi rodzicami widywała się w Święta, ale i tak każda wizyta kończyła się kłótnią światopoglądową, bo nie potrafili oni ani zrozumieć, ani nawet uszanować jej wyboru. Po śmierci Arka widziała się z nimi może 2-3 razy, teraz nie widuje się wcale, zerwała z nimi wszelki kontakt, mieszka z teściami, którzy kochają ją jak własne dziecko, wychowuje młodego owczarka niemieckiego o imieniu Ammit i... jest szczęśliwa.

"Czasem mi smutno i nie mam siły się modlić, nie umiem z Nim rozmawiać, nie umiem ani znaleźć słów, ani skupić myśli... Wtedy siadam z Ammitem, przytulam się do niego, patrzę mu w oczy i z nim rozmawiam, bo przecież on też jest Jego dziełem, cząstką tego wszystkiego i ma w sobie Jego tchnienie... Odnoszę często wrażenie, że Ammit mnie rozumie, że dokładnie wie, o czym mówię... Jest mi dobrze. Mam Ammita, mam kochanych teściów, mam was, studio i instrumenty. A co najważniejsze... jestem wolna! Jestem prawdziwie sobą i On jest ze mną..."

Każde spotkanie i rozmowa z Shadow jest dla mnie niesamowitym doświadczeniem, bo jest Ona osobą o niewiarygodnie głębokiej duchowości (podobnie jak Paulina). Widać, że naprawdę wierzy i jej relacja z Bogiem jest bardzo głęboka, choć nie bierze udziału w żadnych religijnych praktykach. (pomijając tych kilka Mszy Świętych na których była, ale to były wyjątkowe Msze, sprawowane przez wyjątkowego Kapłana, o którym Shadow powiedziała, zanim w ogóle go poznała i zobaczyła, że jest dobrym człowiekiem, a wywnioskowała to tylko z brzmienia jego głosu - ma dziewczyna dar, naprawdę...) Nie mówi o Bogu że jest jakiś (dobry, zły, etc.), mówi o Nim że JEST, to wystarczy.

"Jak mogę mówić czy jest dobry czy zły? Przecież nie wiem, moja wiedza o Nim nie jest nawet połowiczna, a mój osąd bardzo powierzchowny i ułomny. Jego przecież nie da się opisać ludzkimi kategoriami..."

Cóż więcej trzeba?...

Shadow, dziękuję że jesteś!
Mam nadzieję, że przeczytasz i coś dopiszesz ;)

niedziela, 3 sierpnia 2014

(nie)świętych oburzenie, czyli burza w szklance po wodzie i Ks. Wojciech Lemański na Woodstocku.

fot. Anna Krasko, zdjęcie pochodzi z:
http://www.tokfm.pl/Tokfm/51,103085,16419393.html?i=8

   I znów powtórka z rozrywki...
W zasadzie... spodziewałam się, że tak będzie, ale jednak gdzieś na dnie serca miałam jeszcze nikły promyk nadziei, że jednak będzie wszystko w porządku, że nikt się nie przyczepi, że nie będzie kolejnej nagonki na Ks. Wojtka (wiem, kurcze, nie powinnam tak poufale o Nim pisać, ale to nie brak szacunku, a wyraz niesamowitej sympatii jaką żywię do tego Człowieka).
Cóż, Matko Nadziejo, która kochasz swoje głupie dzieci... znów nic z tego... Podniósł się krzyk świętego oburzenia, no bo przecież jak on śmie tak mówić, jak śmie krytykować utarty porządek, jak śmie mówić, że biskupi postępują niewłaściwie...
Wyczuwam pewną analogię...
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo zamykacie królestwo niebieskie przed ludźmi. Wy sami nie wchodzicie i nie pozwalacie wejść tym, którzy do niego idą.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo obchodzicie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami.
Biada wam, przewodnicy ślepi, którzy mówicie: Kto by przysiągł na przybytek, to nic nie znaczy; lecz kto by przysiągł na złoto przybytku, ten jest związany przysięgą. Głupi i ślepi! Cóż bowiem jest ważniejsze, złoto czy przybytek, który uświęca złoto? Dalej: Kto by przysiągł na ołtarz, to nic nie znaczy; lecz kto by przysiągł na ofiarę, która jest na nim, ten jest związany przysięgą. Ślepi! Cóż bowiem jest ważniejsze, ofiara czy ołtarz, który uświęca ofiarę? Kto więc przysięga na ołtarz, przysięga na niego i na wszystko, co na nim leży. A kto przysięga na przybytek, przysięga na niego i na Tego, który w nim mieszka. A kto przysięga na niebo, przysięga na tron Boży i na Tego, który na nim zasiada.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda!
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo budujecie groby prorokom i zdobicie grobowce sprawiedliwych,  i mówicie: "Gdybyśmy żyli za czasów naszych przodków, nie byliśmy ich wspólnikami w zabójstwie proroków". Przez to sami przyznajecie, że jesteście potomkami tych, którzy mordowali proroków!  Dopełnijcie i wy miary waszych przodków! Węże, plemię żmijowe, jak wy możecie ujść potępienia w piekle?
Dlatego oto Ja posyłam do was proroków, mędrców i uczonych. Jednych z nich zabijecie i ukrzyżujecie; innych będziecie biczować w swych synagogach i przepędzać z miasta do miasta. Tak spadnie na was wszystka krew niewinna, przelana na ziemi, począwszy od krwi Abla sprawiedliwego aż do krwi Zachariasza, syna Barachiasza, którego zamordowaliście między przybytkiem a ołtarzem.

[Ewangelia Św. Mateusza 23, 13-36]
Bardzo się wówczas religijny przywódcy oburzyli, no bo jak ten syn cieśli śmie mówić o nich takie rzeczy!
Dokładnie to samo dzieje się teraz... Przyszedł zwykły ksiądz, z ubogiej wiejskiej rodziny, bratający się z Żydami i wytyka biskupom, że postępują niewłaściwie, no jak on śmie?!
   Problem polega na tym, że ten pochodzący ze wsi prosty ksiądz mówi to, co wielu ludzi myśli na temat Kościoła jako organizacji i biskupów jako stojących na czele owej organizacji.
   Dochodzą mnie słuchy o konsekwencjach jakie kuria warszawsko-praska chce wyciągnąć wobec Ks. Lemańskiego, nie wykluczając nawet odsunięcia Go od kapłaństwa i wiecie co... chce mi się płakać...
   Po pierwsze dlatego, że jak pisałam na początku darzę Ks. Wojtka dużą sympatią, doceniam jego wkład w dialog chrześcijańsko-żydowski, w kultywowanie pamięci o ofiarach zbrodni hitlerowskich (comiesięczne wyjazdy do Treblinki z parafianami z Jasienicy, obecność na Umschlagplatz i na obchodach rocznicy zbrodni w Jedwabnem), szanuję Go za poglądy, za Jego humanizm - poszanowanie wolności, godności, dobrego imienia, tożsamości i odrębności kulturowej i światopoglądowej drugiego człowieka.
   Po drugie - mówi On o tym, co ja również dostrzegam, identycznie patrzymy na pewne sprawy.
Dla mnie Ks. Wojtek nie jest kalającym własne gniazdo wojującym z Kościołem oszołomem w sutannie, ale normalnym, rozsądnym i niebywale odważnym człowiekiem, który jeśli widzi, że dzieje się coś niewłaściwego nie boi się o tym mówić głośno, mimo konsekwencji jakie mogą mu grozić,
mówi rzeczy oczywiste - to, co widzą na co dzień normalni, rozsądni ludzie używający daru rozumu.

Jeżeli kuria uważa, że dla Ks. Lemańskiego nie ma miejsca w Kościele, to w takim razie dla mnie i dla myślących podobnie jak Ks. Wojciech również nie ma w tym Kościele miejsca... 
To bardzo smutne i bolesne, ale to co obserwuję już od dłuższego czasu coraz bardziej utwierdza mnie w tym, że niestety prawdziwe... Wyciąga się jak najdalej idące konsekwencje względem człowieka, który mówi prawdę, który wytyka błędy, a chroni się tych, którzy bezwzględnie zasługują na karę... 
Nie cierpię tego argumentu, ale...
Skoro kuria potrafi chronić pedofila, przenosić go z parafii na parafię i nie powiadomić o przestępstwie organów ścigania, nie odciąć tego człowieka od kontaktów z dziećmi, a karze z całą surowością człowieka, który wytyka błędy (może zbyt ostro?), mówi o tym, co obserwuje, to przykro mi, ale to nie moja bajka... Nie mój świat, nie moje kredki... 

Jak mówił Ks. Wojtek - bunt sam w sobie, bunt dla samego buntu, nie jest wartością. Wartością jest wtedy, gdy jest buntem przeciw czemuś, przeciw ospałości, opieszałości, przeciw przymykaniu oczu na poniżanie godności innych ludzi, przeciw zgodzie na dyskryminowanie innych ze względu na ich odrębność kulturową, światopoglądową, seksualną itd. itp. 
Agnieszka Ziółkowska dokonała apostazji, bo nie mogła znieść sposobu w jaki Kościół katolicki mówi o in-vitro i o dzieciach (a więc również o Niej) poczętych tą metodą...
Więc...
. . . 
. . . 
. . . 
. . .
. . . 
. . . 
. . . 
kto wie...
. . . 
. . . 
. . . 
. . .

Całości "skandalicznej" i "obrazoburczej" wypowiedzi Ks. Lemańskiego z tegorocznego Przystanku Woodstock możecie posłuchać tutaj:


sobota, 2 sierpnia 2014

"Himalaje od kuchni", czyli o niezwykłym spotkaniu w Bawełnie...

  
Nie bardzo wiem jak zacząć, ale mówią, że najlepiej zaczynać od początku, zatem niech będzie.
W środę, 30. lipca wybrałam się do Łodzi na niezwykłe spotkanie z niezwykłym Człowiekiem.
Niektórzy zapewne po tytule domyślają się cóż to było za spotkanie, a tym, którzy się nie domyślają już spieszę tłumaczyć.
   Otóż Drodzy moi, stało się tak, że łódzka restauracja Bawełna zorganizowała spotkanie z Panem Piotrem Pustelnikiem :)
Jak się zapewne domyślacie, nie mogło mnie na nim zabraknąć - wszak byłby to grzech zaniechania nie skorzystać z okazji do spotkanie z Mistrzem, a dokładając do tego jeszcze wszystko, co się podczas tego spotkania wydarzyło, byłby to grzech niewybaczalny :)

Spotkanie miało rozpocząć się o godzinie 20:00 (rozpoczęło się z drobnym poślizgiem, ale to w sumie standard przy tego typu imprezach), na miejscu byłam jakieś pół godziny wcześniej. Oczywiście nie rezerwowałam sobie miejsca na sali, bo 1) liczyłam na fart, 2) nie miałam pewności, że uda mi się dotrzeć na spotkanie, zatem gdy znalazłam się na miejscu zastałam niemal pełną salę i wszystkie stoliki albo zajęte, albo zarezerwowane ;) No ale co tam, stwierdziłam że najwyżej ",mój jest ten kawałek podłogi" - w końcu nie takie rzeczy się już robiło. Ale spojrzałam po sali i podeszłam do stolika przy którym siedziała samotna pani. Przywitałam się, zapytałam czy mogę się do niej przysiąść, zgodziła się i... stało się coś, czego nawet ja, będąc osobą jednak otwartą i komunikatywną, nie bardzo się spodziewałam. Zaczęłyśmy rozmawiać i po jakichś 5 minutach zaczęłyśmy mówić sobie po imieniu :)
Ona ma na imię Małgorzata i z wykształcenia jest anglistą. Okazało się, że nie tylko filologiczne wykształcenie jest naszą nicią porozumienia. Ona też lubi fotografię, sztukę, naturę i życie pełnią życia, a nie tylko z dnia na dzień. W przeciwieństwie do mnie to było Jej pierwsze spotkanie z Panem Piotrem, ale podobnie jak ja zafascynowała Ją sylwetka tego Człowieka, stąd Jej obecność na spotkaniu i chęć zobaczenia i posłuchania na żywo osoby, którą do tej pory znała tylko ze zdjęć i publikacji...
   Samo spotkanie to nie była taka zwyczajna opowieść o górach, streszczenie 20 lat życia i mordęgi na himalajskiej "drodze krzyżowej", ale o tym, jak wygląda życie na wyprawie, co się dzieje z człowiekiem gdy pojawia się w Katmandu, o kulturze Nepalu, o zwyczajach i o jedzeniu :)
Co ciekawego od strony kulinarnej czeka przybyszów w Nepalu to ja Wam, Drodzy nie napiszę. Nie dlatego, że nie słuchałam, ale dlatego, że to całe mnóstwo rzeczy często niezwykłych - moglibyście mi nie uwierzyć, i co wtedy? ;)
  Jeśli już o jedzeniu mowa, każdy z gości miał okazję słuchając Pana Piotra skosztować również przygotowanej wg tradycyjnego przepisu (którego niestety jeszcze nie poznałam) tybetańskiej herbaty :)
Herbata, mleko, przyprawy, w każdym razie smakowało wybornie :)
Można też było spróbować tybetańskich pierożków. Kochani, mówię Wam, cudo! Były naprawdę przepyszne!
Tak więc popijaliśmy tybetańską herbatkę, zajadaliśmy pierożki, słuchaliśmy, oglądaliśmy zdjęcia, a później także filmy. Była "Krótka relacja z wyprawy" - zrealizowany przez Darka Załuskiego film z wyprawy na Annapurnę od południa; znany Wam już z jednej z wcześniejszych notek film "Annapurna na lekko" oraz film z wyprawy na K2.
Każdy z nich opatrzony rzecz jasna komentarzem Pana Piotra - pełnym charakterystycznego dla Niego humoru, dystansu, ale i refleksji.
Jak sam powiedział filmy te pokazują jak się przegrywa, jak trzeba zmagać się z przeciwnościami "bo przegrywać trzeba umieć. Wygrywać każdy głupi potrafi..." - najprawdziwsza prawda! Zresztą Pan Piotr jest człowiekiem, którego góry najwyższe nie raz uczyły przegrywać, nie raz wystawiały na ciężką próbę Jego siły, zdrowie, odwagę, nie raz sprawdzały Jego człowieczeństwo i wytrwałość. A On z każdej z tych prób wychodził zwycięsko, nawet jeśli góra okazywała się silniejsza (a bo to żeby raz...).


Bardzo się cieszę, że dane mi było wziąć udział w tym spotkaniu, że znów mogłam zobaczyć i posłuchać Pana Piotra na żywo, w dość mimo wszystko kameralnym gronie (porównując to z ASP na Przystanku Woodstock, czy festiwalami górskimi to była nas garstka), kolejny raz zobaczyć wspaniałe, nie raz zapierające dech w piersiach zdjęcia z Himalajów, obejrzeć film z K2, którego dotąd nie widziałam, no i chwilę z Panem Piotrem porozmawiać (z tego ostatniego cieszę się najbardziej).
Mądrego człowieka zawsze przyjemnie posłuchać, a gdy to na dodatek jest człowiek, który jak Piotr Pustelnik ma na swoim koncie takie osiągnięcia i tak niesamowite doświadczenia, a przy tym jest dobrym, skromnym, otwartym, serdecznym i sympatycznym człowiekiem, z dystansem do siebie i tego, czego doświadczył - wówczas przyjemność jest jeszcze większa!
Mam nadzieję, że nie było to ostatnie tego typu spotkanie, i że jeszcze kiedyś dane mi będzie przeżyć takie wspaniałe chwile, w tak doborowym towarzystwie jak teraz :)

Jeśli już o przyjemnościach mowa, to trochę się Wam nachwalę, a co! Kto biednemu zabroni bogato żyć? ;)
Wspominałam o tybetańskich pierożkach, oto i one! Malutkie, mięciutkie, ciasto rozpływało się w ustach, a farsz był cudownie aromatyczny :)
I była to jedyna okazja by ich spróbować, na co dzień bowiem próżno ich szukać w karcie Bawełny, choć uważam, że wprowadzenie ich na stałe do menu byłoby znakomitym pomysłem - ja na pewno przy okazji wizyty w Bawełnie zamawiałabym je w każdej ilości! No wie, mówię jak straszny łakomczuch, ale trochę jestem łakomczuchem, lubię dobre jedzenie, a pierożki były wyśmienite!
A to nie koniec przyjemności ;)
Były jeszcze wspaniałe koktajle: truskawkowy i szpinakowy (tak, koktajl ze szpinaku, a czemu nie, skoro Chef Amaro robi serniczek z borowików i lody ze świerku, to czemu ktoś miałby nie zrobić koktajlu na bazie szpinaku? ;D)
W ogóle te koktajle to była podwójna przyjemność, bo nie dość że były wprost cudowne, aromatyczne i fantastycznie zimne (co przy poprawce na upał jaki panował w środę jest niebywałą zaletą) to były jeszcze darmowe!
Ale nie dla wszystkich, o nie, tylko dla mnie i Małgosi!
Ma się to szczęście w życiu!
Serio mówię, dostałyśmy koktajl całkiem za friko, ponieważ bardzo długo musiałyśmy na niego czekać. Złożyłyśmy zamówienie tuż przed projekcją filmów, a okazało się, że podczas projekcji nie można używać blendera bo zbyt głośno pracuje. Kelner poinformował nas o tym i zaproponował dwa rozwiązania - albo zamówimy sobie jakiś inny napój, niewymagający użycia blendera, albo poczekamy na zakończenie projekcji. Wybrałyśmy tę drugą opcję i jak widzicie - opłacało się! ;)

A oto i zwieńczenie przyjemności środowego wieczoru:
dedykacja od Pana Piotra :)

 I wspólne zdjęcia z Mistrzem autorstwa Małgosi, której serdecznie dziękuję, bo są naprawdę świetne!

To był naprawdę niesamowity wieczór!!! Mam nadzieję jeszcze choć jeden taki przeżyć, może wtedy uda się obejrzeć "Snow Story" - film Darka Załuskiego o wyprawie Piotra Pustelnika na Manaslu.
Gdy powiedziałam Panu Piotrowi, że to chyba jedyny film z Jego wypraw którego nie widziałam, odpowiedział z uśmiechem: "mam go na płycie", na co ja z jeszcze większym uśmiechem odparłam: "no to może przy następnym spotkaniu się uda" :)
Kto wie!
Zatem do następnego takiego spotkania! :)

*część zdjęć zaczerpnięta z: Himalaje od kuchni