niedziela, 19 kwietnia 2015

Powarszawskie wspomnienia.

  

      Dawno nie byłam w stolicy, trzeba było nadrobić zaległości, a okazja nadarzyła się ku temu znakomita.
Tydzień temu dwie ważne dla mnie rocznice - 8. kwietnia (6. rocznica śmierci Piotrka Morawskiego) i 10. kwietnia (11. rocznica śmierci Jacka Kaczmarskiego).
Mimo, że rocznice przypadały w ubiegłym tygodniu wolałam uniknąć uroczystości "ku czci" i wszelkiego tego zgiełku związanego z kolejną smoleńską rocznicą. Jednak wolę jechać do Jacka kiedy na cmentarzu nie ma za wiele ludzi, wtedy możemy sobie spokojnie porozmawiać.
Tak właśnie było... Kiedy porządkowałam, a później siedziałam obok, na chodniku uświadomiłam sobie po raz kolejny jak strasznie za Jackiem tęsknię, jak bardzo mi Go brakuje, jak wielka jest pustka w moim sercu, choć od Jego śmierci minęło już tak wiele czasu... A wydaje się jakby to było wczoraj...
Pamiętam po pogrzebie, później w urodziny i pierwszą rocznicę śmierci jak wiele było zniczy... "Świec tysiące palili mu..." - dokładnie tak. Teraz jest ich już zdecydowanie mniej, ale jednak są, ktoś wciąż pamięta, przychodzi. Nawet młodzi ludzie z nauczycielami. Miło było wczoraj usłyszeć jak przewodnik (nauczyciel?) mówił o Jacku, jako o wielkim poecie, który w swych utworach pisał o rzeczach bardzo ważnych, który wraz z Przemkiem Gintrowskim uczył jak żyć. Miło było usłyszeć, że dla młodzieży nazwisko Kaczmarski czy Gintrowski nie jest anonimowe...
Odwiedziłam Tadeusza Łomnickiego, Waldemara Milewicza, Grzesia Ciechowskiego, Marka Kotańskiego, "Alka", "Rudego", "Zośkę", Adama Hanuszkiewicza, Jacka Kuronia, Profesora Bronisława Geremka, Profesora Leszka Kołakowskiego, Krzysztofa Kieślowskiego, Krzysztofa Kolbergera...
Tak ich wielu i tak bardzo boli, że już ich wśród nas nie ma...
Na nagrobku znakomitego poety Jerzego Ficowskiego czytamy:
Ja
niżej podpisany
Jerzy Ficowski
przenosząc się dnia 9 maja 2006 roku
do wieczności
(wersja równouprawniona: do nicości)
zakończyłem tutejszą egzystencję
nie ukończywszy niczego
zgodnie z regulaminem stwórcy
i z odwieczną praktyką
mieszkańców tego źle pomyślanego
i jeszcze gorzej prowadzącego się świata
- usilnie proszę
moich bliskich i moich dalekich
o błogosławieństwo uśmiechu
i łaskę pogody ducha
zamiast westchnień i smutku,
bowiem nie stało się
nic nadzwyczajnego

za spełnienie tej prośby
z góry wszystkim dziękuję
i za kłopot przepraszam

/-/ Jerzy Ficowski

Warszawa
poza zasięgiem czasu

Czasem jednak trudno powstrzymać się od westchnień i smutku, choć może faktycznie nie stało się nic nadzwyczajnego...

      Z Powązek Wojskowych pojechałam jeszcze na Stare Powązki. Pojechałam odnaleźć pewien piękny pomnik, który fotografowałam kilka lat temu, podczas mojej pierwszej wizyty na Starym Cmentarzu, a przy okazji poszukać natchnienia do przygotowania kolejnych pocztówek... 
Wczoraj był dziwny dzień... w przedziwny sposób towarzyszyła mi śmierć...

Poszukiwany pomnik... Piękny, prawda?

       Przez utrudnienia komunikacyjne nie udało mi się dotrzeć wszędzie gdzie chciałam, ale nic to, następnym razem nadrobię te zaległości :)

       Po szybkim hot-dogu na stacji Orlenu przyszedł czas na najważniejszy punkt dnia.
O godzinie 16:00, w księgarni Matras przy alei Solidarności rozpoczęło się spotkanie z niezwykłym Człowiekiem.
     Tak Kochani, dobrze widzicie - Ks. Jan Kaczkowski i promocja Jego nowej książki "Życie na pełnej petardzie" - będącej zapisem rozmów przeprowadzonych z Ks. Janem przez Piotra Żyłkę. 
Samo spotkanie nie trwało jakoś strasznie długo. Jak to u Ks. Jana było sensownie i na temat, trochę poważnie, trochę zabawnie, ot, dla każdego coś dobrego.
Po wpisach na blogu zapewne domyśliliście się, że Ks. Jan cieszy się moim niebywałym szacunkiem. To bardzo mądry kapłan, potrafiący mówić o rzeczach ważnych wprost, ale bez księżowskiego zadęcia, bez zbędnego moralizatorstwa i wycierania sobie gęby utartymi frazesami.
Biorąc pod uwagę sytuację Księdza, Jego chorobę i to, że jest to śmiertelna choroba... cóż... musiałam wykorzystać okazję na spotkanie z Nim, bo być może (nie daj Boże) nigdy więcej takiej okazji już nie będzie... Zresztą samo spotkanie to temat na osobną notkę :)

A po spotkaniu... cóż, przyszedł czas by wracać... trzeba było dostać się jakoś na dworzec, potem pociągiem do Łodzi a z Łodzi do domu, w międzyczasie gorąca herbata i BigMac...

To był niezwykły dzień... I pomimo, że nie udało mi się zrealizować wszystkich celów jakie sobie postawiłam, to i tak bardzo, ale to bardzo się cieszę z tego wyjazdu, szczególnie zaś z faktu, że udało mi się uczestniczyć we wspaniałym spotkaniu z naprawdę niesamowitym Człowiekiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz