niedziela, 17 sierpnia 2014

Niemoralni szaleńcy z Dachu Świata...



   Miało być o himalaistach, owszem, już wczoraj zaczęłam pisać notkę, ale chwilowo muszę ją odłożyć na bok, bo jest coś, co spokoju mi nie daje. 

   Otóż w GW ukazała się rozmowa Jacka Hugo-Badera (tego od "Długiego filmu o miłości - Powrót na Broad Peak") z profesorem Jackiem Hołówką na temat himalaistów właśnie i tego co tak naprawdę siedzi w ich głowach... (swoją drogą, szkoda, że JHB nie rozmawia na ten temat właśnie z himalaistami i z ich rodzinami, wszak oni wiedzą najlepiej co nimi kieruje, gdy planują kolejne wyprawy...)
Wybaczcie, że Wam tu nie wstawiam całego artykułu, ale jeszcze mnie GW ścignie za prawa autorskie i się nie wypłacę do końca życia, ale oczywiście cały wywiad możecie przeczytać tutaj: Gladiatorzy i harcerze

„Długi film o miłości” przeczytałam, kumpel mi pożyczył, bo sama bym raczej nie sięgnęła po książkę o Broad Peaku (dość alergicznie reaguję na samo wspomnienie zimowej wyprawy z 2013 r.) ale pożyczył mi, przeczytałam i odniosłam wrażenie, że pan Hugo-Bader za himalaistami to raczej nie przepada. No cóż, kochać ich nie trzeba, każdy ma swoje ulubione dyscypliny sportowe (choć himalaizm trudno sportem nazywać, choćby ze względu na brak porównywalnych warunków dla wszystkich biorących udział nawet w tej samej wyprawie – pogoda nawet w niskich górach potrafi się zmieniać błyskawicznie, a co dopiero mówić o Himalajach) i sportowców którym kibicuje – wolna wola każdego, o gustach wszak nie należy dyskutować; ale bez przesady… Traktowanie himalaistów jak nieodpowiedzialnych, zakompleksionych ludzi, którzy dla sławy, pieniędzy i poczucia wyższości nad innymi ryzykują własnym życiem, głęboko w dupie mając rodzinę, przyjaciół, pracę itd. itp. to jak dla mnie bardzo mocna przesada...

Nie wiem z iloma himalaistami i w ogóle ludźmi poważnie eksplorującymi góry (czyli nie spacer w klapkach na Gubałówkę czy wyprawa bryczką nad Morskie Oko) pan Bader rozmawiał, ale chyba z żadnym, albo z bardzo niewieloma...
A gdyby porozmawiał to większość z nich (jeśli nie wszyscy) powiedzieliby mu, że góry to jest dla nich sposób na życie, że są one ważną cząstką ich życia, czymś, bez czego czują się niekompletni. Druga rzecz - znakomita większość tych ludzi robi to dla tego mistycznego doświadczenia jakie można przeżyć jedynie w górach, nie dla sławy, rekordów, rozgłosu, ale właśnie dla tego poczucia obcowania z czymś niesamowitym - potężnym, przerażającym ale i pięknym jednocześnie.

Na kartach książki "Góry na opak czyli rozmowy o czekaniu", o której kiedyś Wam wspominałam, Paweł Pustelnik w rozmowie z Olgą Morawską mówi tak: 

Nie wiem czy znałaś Łukasza Wajsa. To był chłopak z Warszawy, zginął zimą na Mięguszu podczas schodzenia. Skończył, o ile wiem, dziennikarstwo i robił wywiady z kilkoma ważnymi postaciami polskiego himalaizmu i alpinizmu. I dał im wspólny tytuł: "W góry idziemy po życie". W tym artykule rozprawiał się z typowymi opiniami o wspinaniu. Pytał: czy pan się boi śmierci, idąc w góry? I ktoś mu odpowiedział: jakiej śmierci? W góry idziemy po życie. Bo to jest nasze życie..."
 Właśnie tak jest. Oczywiście, że każdy z tych ludzi ma świadomość, że idąc w góry może zginąć (już w szczególności idąc w "duże góry" jak o Himalajach mówi Piotr Pustelnik), ale nikt o tym na wyprawie nie myśli. Tak samo jak nie myślą o tym ich rodziny. Owszem, niepokoją się, ale myśl o najgorszym jest zawsze gdzieś z tyłu głowy, schowana, by nie kusić losu, bo nie stała się samospełniającą się przepowiednią.
Mój dobry kolega miał kiedyś wypadek na Orlej Perci, popełnił błąd i spadł... gdyby nie lina zginąłby... Ale po wypadku wrócił w góry, bo tam jest cząstka jego samego, jakiś ważny element jego duszy... Rok temu, gdzieś w skałach urwał się z mocowaniem, na szczęście pozostałe wytrzymały, ale spadając uderzył o ścianę, złamał rękę i kręgosłup. Obecnie kończy mozolną rehabilitację po drugiej operacji i wraca do treningów na siłowni i na sztucznej ściance, by w przyszłym roku jechać znów w góry. 
Zapytałam go, czy się nie boi, odpowiedział mi, że owszem, boi się, ale tak samo mógłby bać się jeździć na rowerze czy samochodem, bo tylu teraz wariatów na drogach, że na każdym skrzyżowaniu (zwłaszcza w dużym mieście) można zginąć.

Kiedyś w Bieszczadach przeżyłam ze znajomymi burzę, po której przestałam się bać czegokolwiek... Oczywiście, gdybyśmy nie zgrywali gierojów to wszystko skończyłoby się spoko, najwyżej trochę byśmy zmokli, ale my uznaliśmy, że co tam chmury, zdążymy...
I góry pokazały nam co myślą o takich pewnych siebie sukinsynach jak my.
W momencie zaczęło lać tak, jakby ktoś wiadrem wylewał, zrobiło się niemal zupełnie ciemno, choć było chwilę po południu, no i burza... to niebo rozrywające się do samiutkiej ziemi, ten niesamowity huk, trzask błyskawic, zapach... zapach prądu... szczególnie gdy piorun uderzył w ziemię kilkanaście metrów od nas... 
Potęga przyrody w najczystszej postaci!

   Panowie zapomnieli jeszcze o czymś bardzo ważnym - o tym, że góry uczą!
Oczywiście, jak wszędzie znajdą się tacy, którzy żadnej nauki z żadnego doświadczenia nie wyciągną, ale większość tych ludzi jednak uczy się bardzo wiele. 
Przede wszystkim o sobie samym. Bo góry naprawdę zmieniają optykę. 
Jeśli ktoś jest zbyt pewny siebie to utemperują takiego cwaniaka w moment, jeśli będą łaskawe to pozwolą przeżyć i wyciągnąć lekcję na przyszłość... 
Jeśli ktoś za bardzo przywiązuje się do rzeczy materialnych, jeśli zwraca uwagę na takie bzdety jak to, że ktoś mu zarysował samochód, albo że zginęła mu jakaś ulubiona rzecz to wystarczy że się wybierze zimą w góry, że zastanie go śnieżyca, że w tak zwanym międzyczasie zasypie mu lub zwieje trochę rzeczy.
Góry uczą również, a może przede wszystkim, wbrew temu co mówią panowie Bader i Hołówka, szacunku dla życia - własnego i innych. O tym wiedzą ratownicy górscy i ci wszyscy, którzy zmuszeni byli w górach ratować czyjeś życie, nie rzadko narażając swoje własne, szczególnie jeśli ratowany wpadł w tarapaty przez własną ignorancję, nonszalancję czy (nie owijając gówna w bawełnę) - głupotę. 
 Wiem, że gdyby czytali to, co teraz napisze, to powiedzieliby, że mówię o ludziach, którzy są już na wymarciu, którzy są takimi nieskalanymi moralnie harcerzami, z jasnym kodeksem moralnym itd. itp.

 Mój Mistrz (dlatego właśnie jest moim Mistrzem), Pan Piotr Pustelnik zapytany o nagrodę Fair Play powiedział tak:
Mnie się wydaje, że nagradzanie nagrodą Fair Play alpinistów jest trochę nieporozumieniem, no... Dostałem rzeczywiście dwa razy takie wyróżnienie, ale za coś, co ja uważam, że jest jakby naszym świętym obowiązkiem. To znaczy świętym obowiązkiem jest dochowanie wierności pewnym absolutnie niezbywalnym kanonom górskim, przykazaniom. Oczywiście nie ma specjalnego dekalogu dla alpinistów i normalnego dekalogu dla normalnych ludzi, obowiązuje nas ten sam dekalog i obowiązują nas te same zasady etyki i moralności jak gdziekolwiek na całym świecie. Problem polega tylko na tym, że w tych górach... czasami... ceną wyjścia cało z tej przygody jest życie, więc dotrzymanie... bycie wiernym tym kanonom w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia jest pewnym wyzwaniem i może dlatego nie odrzuciłem tego typu wyróżnienia, tylko przyjąłem je z pokorą, że to jest jakby pewne docenienie tej konsekwencji w trzymaniu się tych kanonów..."
Wie co mówi... Ratował ludziom życie w górach nie raz... Na K2, na Borad Peaku, na Annapurnie - na tej ostatniej ryzykując własnym życiem (zresztą obaj z Piotrkiem Morawskim ryzykowali wtedy życiem, zresztą przez czas jakiś uznawani byli za zaginionych, a nawet zmarłych). Oczywiście, że się wtedy bali, sam Pan Piotr mówił nie raz, że śmierć jest dla Niego czymś najstraszniejszym na świecie i że wtedy bał się bardzo, ale mimo strachu wiedzieli, że tak trzeba. Nie robili tego dla zaszczytów, dla pieniędzy, rozgłosu, robili to po prostu ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości, w myśl odwiecznej zasady, że wszystko co uczynisz drugiemu człowiekowi wraca do ciebie ze zdwojoną siłą.
Pyta pan o himalaistów? Im się wydaje, że jak zdobędą szczyt, to doznają objawienia, jakiejś egzaltacji, euforii, staną się kimś innym, nowym, zostaną wyniesieni do grona wybrańców. Przejdą nawet jakieś przebóstwienie. W starożytności sądzono, że jeśli dokona się czegoś nadzwyczajnego, to jest to możliwe. Zostaniesz półbogiem.
[...]
Zadaniem sportu powinno być doskonalenie duszy i ciała, a w himalaizmie nie ma ani jednego, ani drugiego. To walka o pieniądze, które zależą od oceny mediów, więc na ich potrzeby wspinacze mają rozmaite legendy o wspaniałym etosie, partnerstwie, braterstwie liny i tym wszystkim, co wyprawiają w górach. A tak naprawdę himalaizm stał się karykaturą poważnych osiągnięć, a w książce "Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak" panu jako autorowi przypadła rola Andersena, który mówi, że król jest nagi. Bo oni próbują nas hipnotyzować, czarować mitem podboju kosmosu na Ziemi, tak jak od zawsze czarują siebie nawzajem, i tacy zahipnotyzowani chodzą w góry, a jak schodzą w dół, to nie podoba im się ten świat.
Tako rzecze pan profesor Jacek Hołówka... Ciekawe ile razy był w górach i ile szczytów zdobył... Żeby zrozumieć co czują ci ludzie najpierw trzeba doświadczyć tego samego co oni... tak mnie uczono przez całe życie...
A co do tego, że "jak schodzą w góry to nie podoba im się ten świat", cóż, trudno się dziwić, skoro doświadczyło się niemal mistycznego piękna, kiedy nie było głupiego wyścigu szczurów tylko walka z własną słabością, to ciężko się spodziewać, żeby z zachwytem patrzeć na całe to bagno dookoła... 

Jatka, nie sport. Walka gladiatorów. Himalaiści są na tyle wyrachowani, cwani i dobrze zorganizowani, że jest jasne, że jeśli są wykorzystywani, to tylko dlatego, że chcą się dać wykorzystać. Dali się sprzedać do niewoli, i już. Dali się kupić.
A co z bokserami, którzy dają się lać po mordach, na oczach milionów widzów, za ciężkie pieniądze, ryzykując, że ktoś kiedyś może jednemu z drugim tak przypierdzielić, że mu żyłka we łbie pęknie i będzie albo zimnym trupem, albo śliniąca się, bezwładną kukłą... Ten sport jest zapewne wiele mniej barbarzyński od himalaizmu, no jasne że tak, jak ja mogłam w ogóle mieć wątpliwości...

Już kończę, wybaczcie, ale jest jeszcze jeden fragment, który wręcz rozłożył mnie na łopatki...
Ale czy można żądać, by ktoś był bohaterem i po drodze czekał na partnera, bo może tak się go uratuje?

Profesor wyrywa mi z ręki kartkę z pytaniami do niego i na odwrocie pisze wołami: "Świętość i heroizm to jest SUPEREROGACJA. Nie wolno żądać od nikogo!". Słowo "supererogacja" profesor pisze drukowanymi literami, żeby utrwaliło mi się na całe życie, a potem kontynuuje podniesionym głosem.

- To jest podstawa filozofii! Supererogacja, czyli rzeczy chwalebne, wspaniałe, wykraczające poza obowiązek, ale których od nikogo nie wolno wymagać, bo łączą się ze zbyt wielkim poświęceniem. Nie mam prawa żądać, żeby został pan świętym.
    W takim razie nie wolno wymagać od matki śmiertelnie chorego dziecka (np. takiego z bezmózgowiem), by to dziecko wychowywała i się nim opiekowała, ani nawet urodziła, bo to się wiąże ze zbyt wielkim poświęceniem (ale aborcja w takim przypadku jest niemoralna i powoduje tycie...). Nie można wymagać od strażaka by wszedł do płonącego budynku grożącego zawaleniem tylko dlatego, że zostało tam nasze ukochane dziecko, czy od ratownika górskiego, by wyszedł szukać w niebezpiecznych i trudnych warunkach jakiegoś debila, który nieprzygotowany poszedł w góry i zrobił sobie ku-ku... (choć i tak wiadomo, że strażak i ratownik to zrobią) Czyż nie?

   Kurcze... zła jestem na siebie, że przeczytałam te artykuł... Miała być taka fajna notka o himalaistach, szczególnie o jednym, a tu kurde coś takiego... No ale czasem trzeba...
Tymczasem Kochani :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz